The Ministry of Ungentlemanly Warfare – pierwszy Bond świata [RECENZJA]

The Ministry of Ungentlemanly Warfare to nowy film w reżyserii Guya Ritchiego, twórcy Dżentelmenów. Oceniam produkcję bez spoilerów.

The Ministry of Ungentlemanly Warfare
fot. screen z YouTube

Guy Ritchie dał już światu produkcje gangsterskie, widowiska z najsłynniejszym detektywem świata, a nawet aktorską wersję kultowej animacji Disneya. W “The Ministry of Ungentlemanly Warfare” tym razem sięga po opowieść wojenną opartą na prawdziwej historii. A konkretnie chodzi o pierwowzór pierwszej jednostki do misji specjalnych powołanej w czasie II wojny światowej przez Winstona Churchilla. Oczywiście Ritchie robi to w swoim bardzo charakterystycznym stylu. Dostajemy zatem połączenie czarnej komedii, ironicznego komentarza, groteski oraz odrobiny makabry. A to wszystko podlane szybką akcją, która jest rozpoznawalnym stemplem twórczości Brytyjczyka. Czy jego styl sprawdza się w najnowszym filmie? W większości tak, choć niesie to ze sobą również największe mankamenty produkcji.

Przede wszystkim największy zarzut do filmu mam z tym, że drużynie głównych bohaterów wszystko idzie bardzo łatwo. Idą przez kolejne zastępy wrogów jak John Wick w połączeniu z Rambo. Na początku filmu jeszcze to wydaje się ciekawe, wciągające i miejscami zabawne. Jednak im dalej w produkcji tym kolejne sceny, gdzie naziści jak idioci wystawiają się pod lufę naszych bohaterów zaczynają być nudne. Nasi najemnicy z subtelnością czołgu dokonują kolejnych rozwałek be żadnych hamulców. To wiąże się również z faktem, że Ritchie nie zadbał, aby Gus March-Phillips grany przez Cavilla i spółka otrzymali dobrze napisanego antagonistę, z którym mogliby walczyć. Til Schweiger kompletnie nie wywiązuje się z powierzonej mu roli i stanowi raczej ciekawostkę na drugim planie (a nawet na trzecim) niż realne zagrożenie dla naszych tajnych agentów. Ritchie w żadnym momencie produkcji nie stara się utrudnić życia swoim bohaterom. Idzie po prostu na łatwiznę, robiąc z tytułowego zespołu szwadron, który poradziłby sobie z dosłownie każdym problemem. Nie ma w nich żadnego złamania, walki z własnymi słabościami. Jest tylko jatka i trupy, które zostawiają po drodze, a to trochę za mało.

Jednak sama fabuła została nieźle napisana. Opowieść potrafi trzymać w napięciu. Ritchie utrzymuje bardzo szybkie tempo przez całą produkcję. Jednak robi to tak zmyślnie, że widz nie może się ani na moment znudzić oglądaną opowieścią. Miejscami może nie trafia z charakterystycznym dla swojej twórczości humorem, ale koniec końców trzyma całość opowieści w ryzach. Daje widzom kilka ciekawych zwrotów. Jednak przede wszystkim buduje na ekranie ekipę, której chce się kibicować. Cavill bardzo dobrze sprawdza się jako lider tytułowej drużyny. Podobno postać, w którą się wciela była prawdziwym pierwowzorem Jamesa Bonda dla Iana Fleminga. Alan Ritchson jest znakomicie przerysowany jako Anders Larsen, człowiek z łukiem, który podobnie jak Jack Reacher potrafi w brawurowy i widowiskowy sposób rozprawić się z przeciwnikami. Chociaż nie za bardzo wychodzi mu udawanie skandynawskiego akcentu w jego angielskim. Podoba mi się wątek Eizy Gonzalez. W niej, chyba jako jedynej z całej tytułowej ekipy, widać jakieś rozterki wewnętrzne i to działa na plus dla bohaterki. Hero Fiennes Tiffin, Henry Golding i Alex Pettyfer może trochę nikną w gąszczu postaci, jednak dorzucają swoją cegiełkę.

Byłem ciekaw, co Ritchie zaproponuje w produkcji, jeśli chodzi o sceny akcji. I w większości wywiązuje się ze swojego zadania bardzo dobrze. Choreografia walk została całkiem nieźle ułożona, zwłaszcza w jednej ze scen, w której Larsen rozprawia się z przeciwnikami jedną strzałą. No cóż, w filmach John Wick miał ołówek i Brytyjczyk dał nam swoją wariację na temat walki z użyciem mniej konwencjonalnych ostrzy. Czasem zdarza się tak, że jest wszystkiego za dużo i strzelaniny zamiast być bardziej realistyczne przypominają sceny z gier wideo. Jednak koniec końców pod względem realizacyjnym sekwencje kolejnych demolek dokonywanych przez tytułową drużynę stają na wysokości zadania. A to przekłada się na fakt, że jeśli chodzi o aspekt rozrywkowy, to nowy film Ritchiego wypełnia swoje obowiązki.

“The Ministry of Ungentlemanly Warfare” nie jest na pewno najlepszym filmem w dorobku Ritchiego. Nie znajdzie się również na liście najlepszych filmów roku. Jednak to całkiem sprawnie zrobiony kawał niezobowiązującej rozrywki.

Ocena:
Podziel się

DODAJ KOMENTARZ


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

secretcats.pl - tworzenie stron internetowych