Squid Game ze swoim 1. sezonem było serialem, na które liczę co roku, czyli nie czekałem na nie, ale były bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Znakomicie bawiłem się przy oglądaniu debiutanckiej odsłony. Dlatego mój hype już po ogłoszeniu kolejnej serii był ogromny. Seriale mają jednak to do siebie, że nie wszystkie po udanym 1. sezonie trzymają poziom w kolejnych. Wobec tego oczekiwania były duże, ale obawy prawdopodobnie jeszcze większe. Jednak jak się okazało po obejrzeniu 2. sezonu, były one bezpodstawne. Twórca produkcji, Dong-hyuk Hwang postanowił wykorzystać w pełni zasadę sequela, czyli wszystkiego dwa razy więcej. Przy tym jednak nie dostałem przerostu ilości nad jakością, wszystko było odpowiednio wywarzone. Nie ma zbytniego chaosu, który mógłby psuć odbiór historii. A to najważniejsze, że mimo dodania kilku nowych elementów, nowych postaci i ich wątków, nie czułem ani na moment w czasie oglądania, że gubię narrację.
Przede wszystkie bardzo podobało mi się, jak Hwang rozwinął elementy, które w 1. sezonie były zaledwie zarysowane po powierzchni lub w ogóle znajdowały się poza historią. Chodzi mi między innymi o kwestię strażników w maskach, którzy pilnują zawodników morderczego starcia. W 1. sezonie byli oni bezosobowymi figurami, które pełniły jedynie funkcję egzekucyjną. Natomiast omawiana odsłona w końcu zagłębiła się w temat za pomocą jednej z postaci. Trzeba przyznać, że sam wątek jest jeszcze do dopracowania, pewnie tak będzie w finałowym sezonie, ale ma duży potencjał. Innym, dobrze rozwiniętym wątkiem jest ten dotyczący lidera. Spokojnie mogę przyznać, że postać jest jedną z najciekawszych w 2. sezonie. W końcu antagonista grany przez Lee Byung-huna zyskał jakąś głębie, zamiast być po prostu groźnym złolem przewijającym się w tle.
W czasie oglądania premierowego epizodu nowego sezonu w pewnym momencie poczułem niepokój. Wszystko przez to, ile postaci twórca serialu chciał zaprezentować w drugiej odsłonie. Oczywiście pewnie ma na poszczególnych bohaterów rozpisany plan na dwa sezony. Jednak nie zmienia to faktu, że zacząłem mieć obawy, czy wszystkie będą mogły wybrzmieć. Na szczęście nowi bohaterowie otrzymali swoje przysłowiowe pięć minut, aby widzowie mogli wejść w ich historię czy motywację. Nie wszyscy wypadli dobrze, ale zdecydowana większość przykuła moją uwagę lub zainteresowała swoimi losami. Są to postacie, z którymi można się łatwo utożsamić, kibicować czy ich nienawidzić. Najważniejsze, aby bohater wywoływał jakieś emocje. Z tego zadania 2. sezon wywiązuje się znakomicie. Przede wszystkim niektórzy nowi bohaterowie tak mnie zaangażowali, że było mi autentycznie przykro, gdy ginęli na ekranie. W serialu, gdzie śmierć czeka na każdym kroku, ważne jest, żeby dana postać została w sercu odbiorcy. 2. sezon Squid Game robi to dobrze.
Jeśli chodzi natomiast o dwóch powracających bohaterów serialu, Gi-huna i Hwang Jun-ho, to jeden z nich ma zdecydowanie ciekawszy wątek od drugiego. Tym bardziej interesującym jest Gi-hun, przede wszystkim ze względu na jego powrót na arenę. Sam wątek zemsty, jego prywatnego śledztwa również wypada bardzo dobrze. Bardzo podoba mi się jaką metamorfozę przeszedł Gi-hun na przestrzeni sezonów, gdzie teraz stanowi rodzaj dziwnego, zgorzkniałego mentora. Coś na kształt Luke’a Skywalkera w nowej trylogii Gwiezdnych wojen. Do tego w omawianej odsłonie dokonuje kilku decyzji, które sprawiają, że staje się jeszcze bardziej interesującą postacią, której losy chce się dalej śledzić. Natomiast w przypadku Jun-ho, to dostaje on po prostu za mało czasu na ekranie. Jeszcze w pierwszych dwóch odcinkach wszystko prezentuje się dobrze. Jednak później znika gdzieś na trzecim planie. W 1. sezonie miał on zdecydowanie lepszy wątek. Zdaje sobie sprawę, że wynika to z natłoku nowych postaci, jednak można było wykorzystać bohatera o wiele lepiej.
Squid Game w swoim 2. sezonie trzyma poziom znakomitej, premierowej odsłony. Ciekawe nowe postacie, bardzo emocjonujące nowe gry i trzymająca w napięciu fabuła sprawiają, że już czekam na finałowy sezon. Polecam bardzo.