Nowy “Boogeyman” to dowód na to, że Hollywood nie znudziła się jeszcze twórczość Stephena Kinga. Ba, podejrzewam, że w kolejnych latach pojawi się jeszcze wiele adaptacji powieści i opowiadań pisarza. Jeśli dostaniemy więcej takich adaptacji jak omawiany “Boogeyman” to wyszłoby na dobre dla kina. I tak w najnowszym horrorze od Foxa spotykamy rodzinę Harperów: Sadie, Sawyer i ich ojca Willa. Dziewczynki przeżywają niedawną śmierć swojej mamy. Jednak szybko okazuje się, że to nie ich jedyne zmartwienie. W życiu Harperów pojawia się bowiem mroczna siła, która doprowadza swoje ofiary do obłędu, aby następnie wyssać z nich życie.
Z początku jednak nowy horror na podstawie prozy mistrza grozy nie wydaje się niczym innym jak kolejną sztampową produkcją z wspomnianego gatunku. I rzeczywiście w wielu miejscach, gdzie nasz stwór (swoją drogą z bardzo dobrym designem) miał straszyć, kompletnie nie czułem tej atmosfery grozy. Stało się tak, dlatego, że sporo sekwencji było zbudowanych na fundamencie bardzo ogranych jumpscare’ów. Jeśli oglądało się w swoim życiu dużo horrorów (chociaż niekoniecznie), to wiadomo, że jeśli w danej scenie sugeruje się, że potwór wyskoczy z jednego kąta, to tak naprawdę jest w drugim. I na tej zasadzie nakręcono kilka ważnych sekwencji w omawianej produkcji. Niestety to się nie sprawdziło. O wiele lepiej film wyglądał, gdy tytułową mroczną siłę ogrywano aurą tajemnicy. Wówczas czuć było prawdziwą moc opowieści. Reżyser Rob Savage odrobił pracę domową i potrafił podać na ekranie grozę kryjącą się za niewidzialną, praktycznie wszechmocną istotą. Dlatego “Boogeyman” to znakomity przykład filmu, gdzie mniej znaczy więcej.
Boogeyman
fot. materiały prasowe
Boogeyman
fot. materiały prasowe
Boogeyman
fot. materiały prasowe
Boogeyman
fot. materiały prasowe
Tam gdzie film nie wypadał w sferze straszenia, tam potrafił opowiedzieć ciekawą, przejmującą historię o rodzinie w żałobie. I to jest najmocniejsza strona omawianej produkcji. Pięknie twórcy w bardzo alegoryczny sposób używają grozy do opowiadania o radzeniu sobie z traumą straty ukochanej osoby. Tak naprawdę Savage bardzo dobrze wykorzystuje symbolikę horroru, aby opowiedzieć bardzo rodzinną, kameralną historię. Groza i mrok wydają się w tym przypadku tylko środkiem do zajrzenia w dusze i umysły głównych bohaterów. I twórcy robią to w sposób piękny i przejmujący. Szczególnie dobrze widać to, jeśli chodzi o wątek Sadie i Sawyer. Zwłaszcza przy pierwszej z dziewczyn mamy do czynienia z ciekawym połączeniem historii o dorastaniu, sztampowej opowieści o nastolatce walczącej ze złem i wiwisekcji ludzkiej psychiki. To wszystko normalnie stworzyłoby nieznośną mieszankę wybuchową. Jednak w przypadku “Boogeymana” wyszło nad wyraz zgrabnie. Dlatego dla samego wątku Sadie warto obejrzeć omawianą produkcję.
Oczywiście sam wspomniany wątek nie byłby dobry, gdyby nie świetna Sophie Thatcher w głównej roli. Aktorka dała się już poznać z bardzo dobre strony w serialu “Yellowjackets”. W omawianym horrorze może nie pobiła swojej kreacji z produkcji Showtime, ale jest ona na znakomitym poziomie. Thatcher po prostu doskonale czuje się w butach Sadie i to widać w każdej scenie z jej udziałem. Młodziutka Vivien Lyra Blair również całkiem nieźle odnajduje się w roli Sawyer. Chociaż nie ma tak wiele do grania jak jest starsza koleżanka, to w pełni wykorzystuje swoje pięć minut. Sceny, w których musi zagrać przerażenie wypadały bardzo autentycznie i po prostu wierzyło się w strach, jaki paraliżuje jej bohaterkę. Trochę nie do końca jestem zadowolony z kreacji Chrisa Messiny, który wciela się w ojca głównych bohaterek. Z postaci można było wycisnąć o wiele więcej. Rozumiem, że film w pewnym momencie miał zostawić pole dla dwóch młodych aktorek. Jednak nie ukrywam, że początek zapowiadał o wiele lepszą historię dla Willa.
“Boogeyman” to sprawnie zrobiony i bardzo dobrze zagrany horror. W kwestii kina grozy nie wyróżnia się niczym oryginalnym, jednak produkcja wygrywa piękną opowieścią o radzeniu sobie z traumą.