Sandman przez wiele lat wydawał się serią komiksową, którą bardzo ciężko, wręcz niemożliwie jest zaadaptować na medium filmu lub serialu. Jednak przyszedł rok 2022 i Netflix dał nam może nie idealną, ale naprawdę bardzo dobrą adaptację przygód Morfeusza, władcy Krainy Snów. Teraz przyszedł czas na drugi sezon, który jest zarazem finałową odsłoną. Jest to zrozumiałe, aby zrobić spójną zamkniętą historię. Być może jakiś wpływ miały oskarżenia wobec twórcy komiksowego oryginału, Neila Gaimana, ale myślę, że dwa sezony to idealny metraż dla opowieści o władcy snów. Miałem okazję obejrzeć wszystkie sześć odcinków pierwszej części finałowej odsłony. Jest ona trochę słabsza od premierowej, ale nie zmienia to faktu, że nadal produkcja trzyma poziom.
Chociaż najpierw zacznę od ganienia. Pierwszy sezon Sandmana był mrocznym fantasy, opowieścią o odkupieniu i przemianie. Tym razem otrzymujemy historię o rodzinie, bardzo toksycznej, z praktycznie brakiem więzi, ale zawsze rodzinie. Nie da się jednak ukryć, że gdzieś opadł ładunek emocjonalny, który miała w zamyśle twórców nieść ze sobą nowa odsłona. W poprzedniej w kilku momentach dało się wzruszyć lub poczuć smutek. Tym razem, paradoksalnie wydawać by się mogło, że finałowy sezon, zważywszy na charakter historii, powinien bardziej przejąć widza. Tak się jednak nie stało, przynajmniej w moim przypadku. Na momentach, gdzie miałem się wzruszyć lub zasmucić, nie czułem absolutnie nic. Nawet niektórzy bohaterowie byli dla mnie obojętni. Wynika to najpewniej ze złego sposobu podania danego wątku przez twórców. Gdzieś po drodze uciekła emocja, została sama rozrywkowość.
Jednak nie zmienia to faktu, że nawet gdy brakowało emocji, to epicki sposób podania niektórych historii sprawił, że można było się zachwycić. To dotyczy choćby wątku piekła, którego nie mogę zdradzić, aby nie spoilerować tym, którzy nie znają komiksu. Jest to najprawdopodobniej moja ulubiona historia z graficznego pierwowzoru i bardzo dobre potraktowanie z estymą materiału źródłowego zrobiło w wypadku 2. sezonu serialu robotę. To samo tyczy się opowieści o Orfeuszu, która w znakomity sposób wykorzystuje swój mroczny, wręcz makabryczny klimat w prowadzeniu narracji.
Twórcy w ciekawy sposób również wykorzystują wątki z komiksu, w których Morfeusz pojawia się sporadycznie lub w ogóle. Spójniej wplatają je w główną oś fabuły, aby główny bohater nie stracił. Dlatego pod względem prowadzenia historii, tego jak sprawnie płynie się przez nią, scenarzystom należy się spory plus. Do tego cały czas Sandman działa dobrze pod względem klimatu. W poprzednim sezonie twórcy mocno postawili na bardzo mroczną aurę. W omawianych odcinkach nadal to występuje, choć w mniejszym stopniu. Postawiono za to na zbalansowanie makabry nieco bardziej baśniowym fundamentem, który działa, choć nie w każdym momencie. Ale zdecydowanie pod względem klimatycznym serial nadal trzyma poziom.
Tom Sturridge od początku był strzałem w dziesiątkę, jeśli chodzi o obsadzenie głównej roli i w nowych odcinkach udowadnia, że nie był to jednorazowy, znakomity występ. Świetnie ukazuje metamorfozę, jaka zaszła w Morfeuszu. Jeszcze bardziej daje na tacy widzom jego ludzką stronę, czasem małostkową, popełniającą błędy, a czasem wychodzącą ponad wyżyny altruizmu. Świetna kreacja. Trochę brakowało Kirby Howell-Baptiste jako Śmierci, ponieważ była świetna w poprzednim sezonie w swoich kilku występach, w tym w najlepszych odcinku premierowej odsłony. Na szczęście Esme Creed-Miles zadbała o to, abym godnie ją zastąpić jako Maligna, główna siostrzana towarzyszka Morfeusza w nowym sezonie. Szkoda, że więcej nie wyciągnięto z reszty rodzeństwa Nieskończonych. Ale na szczęście równoważyły to inne gościnne występy, choćby takich aktorek jak Ann Skelly czy powracającej Jenny Coleman.
Zatem pierwsza część finałowego sezonu Sandmana mogłaby być lepsza, ale nadal stanowi kawał dobrego fantasy i zdecydowanie świetną adaptację. Jest sporo błędów pod względem podania emocji, ale na szczęście równoważy je epickość podania historii.