Bad Boys: Ride or Die – Albo grubo albo wcale [RECENZJA]

Bad Boys: Ride or Die to kolejna odsłona popularnej serii policyjnych buddy movies. Oceniam produkcję bez spoilerów.

Bad Boys: Ride or Die
fot. Sony Pictures

Jeden z ulubionych policyjnych duetów popkultury powrócił. W 2020 roku Bad Boys otrzymało swój nowy rozdział w postaci produkcji “Bad Boys for Life”. Film był dobrym akcyjniakiem, który wniósł historię naszych bohaterów na nowy poziom. Takie podejście po 17 latach opłaciło się. Jednak zastanawiałem się czy już kolejna część nie będzie zwykłym skokiem na kasę. Po seansie mogę stwierdzić, że nie jest tak do końca, choć produkcja ma swoje minusy, z których pewne mocno przeszkadzały mi w trakcie oglądania. Jednak od początku. Sam pomysł fabularny zastosowany w produkcji jest całkiem niezły. Nasz policyjny super-duet musi pośmiertnie oczyścić swojego przyjaciela i mentora, kapitana Howarda, który został oskarżony o współpracę z kartelem. Wkrótce sami stają się zbiegami, gdy odkrywają spisek w policji. Historia została sprawnie napisana, bez żadnego szału jeśli chodzi o oryginalność. Jednak popularne tropy znane z innych produkcji zostały nieźle poukładane w filmie.

Scenarzyści dobrze potrafią przeprowadzić swoich bohaterów od punktu A do punktu B, nie ma po drodze zbytnich perturbacji, jeśli chodzi o główny wątek produkcji. Historia nie jest przesadnie wciągająca, pełna zwrotów akcji, po prostu jest sprawnie napisanym rusztowaniem, po którym porusza się akcja. Problem zaczyna się, gdy scenarzyści starają się wchodzić głębiej w poboczne wątki Marcusa i Mike’a. W pewnym momencie już nie mogłem znieść głupot wypowiadanych przez pierwszego z panów, które były połączeniem paplania jakiegoś guru sekty z głupimi coachami życiowymi, jakich pełno w sieci. Natomiast w przypadku Mike’a nie wiedzieć czemu rozpoczynano wątek jego ataków paniki, który tak naprawdę jest tylko ciekawostką, nic nie wnosi do fabuły. Zamiast tego scenarzyści mogli poświęcić czas na rozwinięcie jego relacji z Armando, ponieważ w tym wypadku cały czas pozostaje wiele niedopowiedzeń. Jest kilka scen, w którym scenarzyści starają się znaleźć punkt podparcia dla wspomnianego wątku. Jednak jest tego o wiele za mało. Szkoda, bo nadal w tej sferze drzemie spory potencjał.

Na szczęście Will Smith i Martin Lawrence cały czas mają znakomitą ekranową chemię i dla nich samych warto obejrzeć produkcję. Gdy twórcy nie wchodzą w coachingowe pogadanki Marcusa, wszystko znajduje się na swoim miejscu. Nadal chce się im kibicować i iść z policjantami przez historię. W poprzednim filmie podobało mi się jaką dobrą drużynę nasi bohaterowie stworzyli z nowymi postaciami, które twórcy wprowadzili do serii. W najnowszym filmie interakcji z między innymi Ritą czy Dornem jest mniej. Jednak gdy już do nich dochodzi, to całość teamu trzyma poziom z poprzedniej produkcji. A Jacob Scipio jako Armando jest dobrym, nowym nabytkiem drużyny. Nie wnosi może świeżości do produkcji, ale stanowi dobre uzupełnienie dla reszty. Śmiało mogę stwierdzić, że lepiej prezentował się jako złol z trzeciego filmu, ale w wypadku omawianej produkcji stanowi całkiem dobrą kontrę dla dwojga głównych bohaterów. Chociaż nie ukrywam, że jego rola mogłaby być o wiele większa w historii. Z nowych osób w obsadzie to Eric Dane naprawdę dobrze wywiązuje się z powierzonego mu zadania bycia czarnym charakterem produkcji. Jest odpowiednio przesadzony i demoniczny w swojej roli. Natomiast trochę brakuje mi Rhei Seehorn. Sama postać ma interesującą motywację do działania w filmie, ale chyba scenarzyści nie za bardzo wiedzieli co z nią zrobić.

Na koniec przejdźmy do mięcha całej serii, czyli scen akcji. Michael Bay już przyzwyczaił przy pierwszych dwóch filmach (no może bardziej przy drugim) do nieskrępowanego chaosu, jaki Mike i Marcus szerzą w Miami, a czasem nawet poza granicami USA. W wypadku najnowszego filmu nic się nie zmieniło. Nadal sceny akcji dostarczają sporo frajdy, pozwalają wyłączyć się szarym komórkom i bawić się tym, co widzimy na ekranie. Tak naprawdę wszystkie sceny akcji, które można zobaczyć w omawianej produkcji zawierają to, do czego seria nas przyzwyczaiła. Zatem można w tym momencie wymienić szereg elementów dziedzictwa Michaela Baya (który swoją drogą ma cameo w filmie), czyli masę wybuchów, mnóstwo strzelanin oraz rozwalonych aut. Jednak jest kilka scen, szczególnie w finałowej sekwencji, w których duet reżyserski Adil El Arbi i Bilall Fallah wykazał się pomysłowością. Chodzi między innymi o pewne spotkanie z gadem-albinosem czy zastosowanie POV w kręceniu jednej z sekwencji. Jednak koniec końców to cały czas to, za co polubiłem całą serię – wysokooktanowa jazda bez trzymanki, czasami wykręcona do granic absurdu, ale nie wywalająca się po ciężarem głupotek.

“Bad Boys: Ride or Die” nie będzie nigdy kandydatem do filmu roku. Bo tak naprawdę nie o to chodzi w omawianej produkcji. Ma dostarczyć nieskrępowaną niczym rozrywkę, która pozwoli na dwie godziny sprawić frajdę widzom. Koniec końców z tego zadania wywiązuje się bardzo dobrze. Zatem ode mnie polecajka.

Ocena:
Podziel się

DODAJ KOMENTARZ


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

secretcats.pl - tworzenie stron internetowych