Deadpool & Wolverine – Takich trzech, jak ich dwóch, to nie ma ani jednego [RECENZJA]

Deadpool & Wolverine to film, który miał być wybawieniem słabo działającego w ostatnich latach MCU. Czy tak się stało? Oceniam bez spoilerów.

Deadpool and Wolverine
fot. Marvel Studios

W końcu. Po tylu latach czekania Pyskaty Najemnik stał się częścią MCU. “Deadpool & Wolverine” dodatkowo przywraca do życia najbardziej znanego, ekranowego X-Mena z pazurami z adamantium. Na papierze projekt wygląda jak mokry sen fana MCU. Sam Deadpool w filmie mówi, że jest “Mesjaszem MCU”, co jest meta-komentarzem do szwankującego w ostatnich latach, idącego na ilość, nie na jakość uniwersum Marvel Studios. Wydaje się, że wprowadzenie najbardziej wygadanej i wulgarnej postaci z całego panteonu Domu Pomysłów jest idealnym rozwiązaniem dla nieco ugrzecznionego i pełnego dobrych do bólu postaci MCU. Czy omawiana produkcja okazała się zbawieniem dla uniwersum? I tak, i nie. Za wcześnie bowiem, aby uznać, że jedna część o wiele większego projektu może popchnąć go w dobrą stronę. Są pozytywne sygnały, ale to za mało. Chociaż nie da się ukryć, że recenzowana produkcja jest powiewem świeżości wśród przesyconych brakiem pomysłu widowiskach MCU takich jak “The Marvels” czy trzeci “Ant-Man”.

Jeśli podobały Wam się poprzednie filmy o Deadpoolu, to i na tym będziecie się świetnie bawić. Właściwie nowa produkcja idzie w myśl zasady każdego sequela, czyli więcej i mocniej. Jak jeden Deadpool nie wystarczył, dostaniecie całą armię. Mało Wam było cameo gwiazd w poprzednich filmach? Teraz dostaniecie ich pod korek. Pragnęliście więcej łamania czwartej ściany? Proszę bardzo. Już pierwsza sekwencja w produkcji podana w rytm piosenki “Bye Bye Bye” NSYNC pokazuje, że czeka nas prawdziwa jazda bez trzymanki w niepowtarzalnym stylu Pyskatego Najemnika, dla którego nie będzie żadnej taryfy ulgowej dla poprzednich filmów spod znaku Marvela (i to nie tylko MCU). Bezkompromisowe poczucie humoru jest na pewno jedną z najmocniejszych stron filmu. To wszystko wygląda tak, jakby scenarzyści dostali absolutnie wolną rękę w pisaniu tekstów, choć nie zdziwiłbym się, gdyby wyszło na jaw, że Ryan Reynolds sporo improwizował na planie (co robił w poprzednich filmach). Żarty z Foxa, innych produkcji MCU, seksualne aluzje, właściwie nie ma tematu tabu dla Pyskatego Najemnika, ale do tego już nas przyzwyczaił. Zatem pod tym względem Reynolds i spółka w formie.

Byłem ciekaw, jak w duecie z Kanadyjczykiem wypadnie Hugh Jackman i początkowe obawy już przeszły mi po pierwszej scenie z ich udziałem. Panowie są jakby stworzeni dla siebie. Doskonale rozumieją się na ekranie, tworząc z produkcji znakomity buddy movie. Tak naprawdę najważniejszym elementem w filmie jest budowanie specyficznej relacji między Pyskatym Najemnikiem a byłym X-Menem. Trzeba przyznać, że ten element wyszedł w historii znakomicie, przede wszystkim właśnie dzięki znakomitej ekranowej chemii Reynoldsa i Jackmana. To zdecydowanie najmocniejszy punkt programu. Gorzej jest, gdy spojrzymy na główną oś fabularną, bo jest ona dosyć sztampowa i nie ma w niej nic nowego. Dwaj bohaterowie muszą uratować świat, aby ocalić bliskich. Klisza goni kliszę. Jednak tak naprawdę nie jest to najważniejszy argument w arsenale twórców. Dwa wymieniłem już wyżej. Trzecim z nich jest natomiast pomysłowość w realizowaniu scen akcji.

Wszystkie sceny walk (a jest ich sporo w produkcji) są tak dopieszczone pod każdym względem, że można tylko siedzieć na fotelu kinowym i cieszyć się z kolorowego spektaklu przemocy, który dzieje się na ekranie. To wszystko wygląda tak jakby reżyser Shawn Levy powiedział specom od choreografii walki “słuchajcie, wyobraźcie sobie najbardziej szaloną sekwencję, jaka przyjdzie wam do głowy, a potem ją zróbcie”. Tak naprawdę wszystko zgadza się w scenach akcji, począwszy do wspomnianej choreografii, pełnej przegiętych do granic możliwości pomysłów (zobaczycie, że nie tylko pazury z adamantium są zabójcze), przez efekty na muzyce skończywszy (od dzisiaj inaczej będzie mi się kojarzyła wspomniana wyżej piosenka NSYNC i “Like A Prayer” Madonny).

A to wszystko dopełnione bardzo dobrym fanserwisem w postaci drugiego planu. Oczywiście nie zdradzę, kto zaliczył cameo, a nawet o wiele większe występy w produkcji, żeby nie psuć ogromnej frajdy z odkrywania tych ról. Przyznam tylko, że każdy aktor i aktorka, którzy byli niespodzianką, a nawet już ci ogłoszeni jak choćby Dafne Keen jako X-23, znakomicie wsparli na ekranie tytułowy duet. Nawet gdy dostawali tylko przysłowiowe pięć minut, to ich występ był godny zapamiętania. Mam jedynie problem z antagonistami produkcji, ale to jest kłopot MCU już od lat. Matthew Macfadyen jako Paradox wypada jak typowy, megalomański złol, robiony do sztancy. Nie ma w nim nic ciekawego. O wiele większy potencjał miała Emma Corrin jako Cassandra Nova. Niestety dostaje za mało ekranowego czasu, żeby rozwinąć swój wątek i przez to nie za bardzo pamięta się antagonistki zaraz po zakończeniu seansu.

Gdyby ktoś zapytał mnie o przykład filmu, który jest czystą, nieskrępowaną rozrywką, to spokojnie mógłbym mu polecić “Deadpool & Wolverine”. Niech to będzie zatem najlepszą rekomendacją dla omówionej wyżej produkcji. Ode mnie polecajka.

Ocena:
Podziel się

DODAJ KOMENTARZ


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

secretcats.pl - tworzenie stron internetowych