Serial “Django” to kolejna próba przywrócenia na ekran w glorii i chwale gatunku westernu. W ostatnich dziesięciu latach opowieści o Dzikim Zachodzie miały kilka dobrych, a nawet bardzo dobrych reprezentantów, lecz były to jednak pojedyncze strzały. Mimo tego, twórcy nie boją się sięgać po ten trudny gatunek. I tak dostajemy opowieść inspirowaną westernem z lat 60. Rewolwerowiec Django przybywa do miasteczka New Babylon, które zostało założone przez byłego niewolnika i sierotę. Szybko okazuje się, że wspomnianą sierotą jest córka naszego tytułowego bohatera. Django będzie musiał zmierzyć się nie tylko z wrogością i brakiem zaufania z jej strony, ale również z demoniczną Elizabeth Thurman, która pragnie zniszczyć New Babylon.
Mam ogromny problem z fabułą produkcji, która jest bardzo sztampowa, przewidywalna, ale również przede wszystkim nieangażująca. Nie miałem w czasie seansu wszystkich dziesięciu odcinków żadnego momentu, gdzie zostałbym pochłonięty przez opowieść i emocjonowałbym się tym, co za chwilę może wydarzyć się na ekranie. Po prostu twórcy za bardzo nie wiedzieli jak ograć zarówno emocjonalną stawkę historii oraz potrafić utrzymać widza w napięciu. W drugiej części sezonu było kilka interesujących twistów fabularnych, jednak mam wrażenie, że scenarzyści wpadli na ciekawy pomysł, ale później nie wiedzieli za bardzo, co z nim zrobić. Punkt wyjścia dla opowieści zapowiadał kawał mrocznego i przede wszystkim wciągającego westernu. Jednak im dalej w historię, tym zobaczyłem zbyt wiele kliszowych rozwiązań fabularnych, a niektóre wybory twórców, to po prostu scenopisarski kryminał. Myślę, że spokojnie można było skondensować omawiany serial do sześciu odcinków i historia byłaby o wiele lepsza, bo w niektórych momentach została rozciągnięta do granic możliwości.
Stwierdziłbym nawet, że o wiele ciekawsze elementy fabuły otrzymujemy w retrospekcjach niż współcześnie. A tak nie powinno być. Jeśli twórcy posiłkują się retrospekcjami do opowiedzenia aktualnej opowieści danego bohatera, to obydwie płaszczyzny muszą stanowić zgrabny pomost między sobą. Niestety w serialu tak się nie stało. Nawet zaryzykuje stwierdzeniem, że pewne wątki dotyczące genezy bohaterów i głównej antagonistki zjadają główną oś opowieści już na starcie. No i w tym miejscu pojawia się chyba najważniejszy błąd w całej produkcji. Chodzi konkretnie o brak balansu między dwoma planami czasowymi serialu. Nie współpracują one ze sobą, nie przenikają się płynnie, raczej jedno przeszkadza drugiemu. Szkoda, bo twórcy mieli bardzo dobrze zapowiadający się materiał, ale niestety nie mieli na niego pomysłu. I koniec końców wyszła bardzo chaotyczna historia, której najlepsze elementy są umieszczone w wątkach pobocznych, a główna fabuła nie dorasta im do pięt. Wielka szkoda.
Kolejnym problemem są źle napisane postacie. Na papierze wszystko wydaje się w porządku. I na początku serialu motywacje najważniejszych postaci są całkiem spójne i zrozumiałe. Jednak to zmienia się, gdy bardziej zagłębiamy się w historię. Motywacje stają się mgliste, pisane przez scenarzystów na siłę, a w przypadku Elizabeth nawet irracjonalne. Tym bardziej szkoda, ponieważ cztery główne postacie miały ogromny potencjał na zapisanie się złotymi zgłoskami w świadomości widza. Niestety tak się nie stało. A najgorsze jest to, że nie czułem w ogóle chemii między aktorami wcielającymi się w dane postacie. Chodzi mi tutaj głównie o trio Matthias Schoenaerts-Lisa Vicari-Nicholas Pinnock. Cała trójka już kilka razy udowodniła, że potrafi grać i wykazać się charyzmą. I w tym miejscu pojawia się kolejny zarzut do scenariusza. Bo to właśnie skrypt nie pozwolił zdolnym członkom obsady wycisnąć więcej ze swoich kreacji.
Podsumowując, “Django” miało potencjał na bardzo dobry serial. Niestety kompletnie zaprzepaszczono tę szansę i otrzymaliśmy średniaka, który nie angażuje na żadnym etapie historii.