Wydaje się niemożliwe, że taki film jak “Dziewczyna i morze” dopiero teraz ujrzał światło dzienne. Historia Trudy Ederle, pierwszej kobiety, która przepłynęła kanał La Manche wydaje się bowiem idealnym materiałem na produkcję, która może podbić kina i walczyć o nagrody w sezonie oscarowym. Omawiany film czekał długie dziewięć lat od momentu pierwszej rozmowy scenarzysty Jeffa Nathansona (“Złap mnie, jeśli potrafisz”) i producenta Jerry’ego Bruckheimera (seria Piraci z Karaibów, “Top Gun: Maverick”) na temat projektu. Po drodze, jak stwierdził sam Bruckheimer, uzyskała najlepszy wynik na pokazach testowych w całej jego bogatej karierze. A trzeba przypomnieć, że to człowiek, który ma na swoim koncie takie produkcje jak seria Piraci z Karaibów, “Bad Boys”, “Młodzi gniewni”, “Top Gun: Maverick” czy “Helikopter w ogniu”. Zatem to wydawało się już sporą rekomendacją. Czy ten hura-optymizm przełożył się na ostateczną wersję omawianego filmu? Po seansie mogę stwierdzić, że jak najbardziej tak.
Nie jestem fanem reżysera Joachima Rønninga. Jak pokazały kręcone przez niego widowiska Disneya, nie za bardzo radzi sobie przy wysokobudżetowych produkcjach, będących częściami wielkiej franczyzy. Jednak gdy otrzymał mniejszy projekt opowiadający bardziej przyziemną historię, pokazał, że potrafi prowadzić swoich aktorów i nakreślić na ekranie bardzo wciągającą, ludzką narrację o pędzie za marzeniami w niesprzyjających warunkach. Właśnie o tym doskonale opowiada “Dziewczyna i morze”. Rønning i scenarzysta Jeff Nathanson bardzo sprawnie zbalansowali dramat sportowy dotyczący dążenia głównej bohaterki do jej celu, z ówczesnym tłem społecznym, które łagodnie rzec ujmując, nie było przychylne dla kobiet w sporcie. Podejrzewam, że wiele osób uzna omawianą produkcję jako skrojoną pod publikę, laurkę z happy endem i dramat sportowy jakich wiele do tej pory powstało. Moje pytanie brzmi – I co z tego? Takie filmy, do tego tak dobrze zrealizowane i opowiedziane są jak najbardziej potrzebne.
“Dziewczyna i morze” może rzeczywiście nie opowiada niczego świeżego w sposobie narracji w gatunku historii na faktach o sportowcach. Jednak sposób w jaki została podana czyni z omawianej produkcji znakomity feel good movie. Po seansie aż chce się wskoczyć do najbliższego stawu czy rzeki i popływać. Co najważniejsze, mimo że wynik konfrontacji Trudy z morskimi siłami jest znany od wielu, wielu lat, to jednak produkcja potrafi trzymać w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty jak dobry thriller. Nawet sekwencja zwykłego podania jabłka w czasie wyczynu głównej bohaterki, potrafiła sprawić, że znalazłem się na krawędzi fotela. Pływanie bowiem nie jest tak wdzięcznym dla ekranu sportem jak piłka nożna, koszykówka czy boks. Trzeba naprawdę się nagłowić, aby utrzymać widza przed ekranem od początku do końca. Na szczęście twórcy bardzo dobrze ukazali na ekranie przeciwności z jakimi główna bohaterka musiała walczyć w świecie sportu i życia codziennego. To spowodowało, że otrzymaliśmy kompleksowy obraz Trudy jako nie tylko sportsmenki, ale również pełnej marzeń dziewczyny, z którą można łatwo się utożsamić.
Do tego dochodzi bardzo dobra sfera realizacyjna. Sposób kręcenia wyścigów pływackich przez hiszpańskiego operatora, Oscara Faurę, to prawdziwy majstersztyk. W scenach wręcz czuć każde machnięcie Trudy w basenie. Jednak prawdziwe mistrzostwo to sceny w trakcie przepływania przez kanał La Manche. Sposób kręcenia jeszcze podbija grozę, napięcie oraz ładunek emocjonalny sytuacji. Sekwencje pływackie z filmu zapadają w pamięć i zostają na długo pod powiekami po seansie. Żałuję bardzo, że nie zobaczyłem tego na wielkim, kinowym ekranie, bo niestety w Polsce nie było takiej możliwości. Wielka szkoda.
Przy tych wszystkich walorach produkcyjnych i scenariuszowych na największe słowa uznania zasługuje sfera aktorska produkcji. Daisy Ridley jest znakomita jako Trudy. Mam wrażenie, że tak naprawdę po raz pierwszy w swojej karierze pokazała, że jest bardzo dobrą aktorką (sorry, ale w Star Wars nie do końca to było jasne). Widać, że musiała wykonać ogromną pracę nie tylko pod względem emocjonalnym, ale również fizycznym. Mocna, pełna energii i pasji kreacja. Projekt był w limitowanej dystrybucji, zatem może jakaś nominacja do nagród przypadnie Ridley na przykład BAFTA. Oby. Natomiast przy głównej bohaterce błyszczy również drugi plan. Kim Bodnia i Jeanette Hain znakomicie wypadli jako rodzice Trudy, każde w inny sposób wspierające córkę. Stephen Graham bardzo dobrze sprawdził się w roli dziwnego, ekscentrycznego mentora, a Christopher Eccleston jako rodzaj antagonisty opowieści, oślizgłego typka, którego nienawidzi się cały czas trwania filmu (co tylko dobrze świadczy o grze aktorskiej). Jednak najlepiej na drugim planie prezentowała się Tilda Cobham-Hervey w roli siostry Trudy, Margaret. Bardzo dobrze uzupełniała Ridley na ekranie, przy tym również mając coś do powiedzenia solo.
“Dziewczyna i morze” to bardzo dobry film, pełen pozytywnej energii i trzymający w napięciu, mimo znanej na całym świecie historii. Świetna Ridley i reszta obsady, dobrze napisany scenariusz oraz aspekt realizacyjny sprawiły, że bawiłem się znakomicie w czasie seansu. Takie właśnie produkcje powinny być szeroko promowane i mieć o wiele dłuższe okienka kinowej dystrybucji.