
Frankenstein to powieść wydawać by się mogło bardzo wdzięczna do adaptacji na medium filmowe. Jednak za produkcję musi zabrać się twórca, który doskonale rozumie klimat historii i jej postacie. A takim reżyserem jest Guillermo del Toro, który od lat marzył, aby przenieść powieść Mary Shelley na aktorskie widowisko. Meksykanin był idealną osobą, biorąc pod uwagę jego styl i całą filmografię, która mogłaby z odpowiednią estymą przenieść historię z książki na nowe medium. Po obejrzeniu filmu mogę stwierdzić tylko, że dobrze, że del Toro zabrał się za zaserwowanie nam tej opowieści.
Przede wszystkim ikoniczny reżyser zjadł zęby na gotyckim klimacie, podszytym grozą i horrorem, co sprawia, że Frankenstein to dla niego idealny projekt. Przynajmniej na papierze. Jednak twórca Labiryntu Fauna potwierdził swoje kwalifikacje już w gotowym produkcie. Chociaż w sumie słowo produkt jest tutaj nie na miejscu, bo del Toro robi ze swojej historii prawdziwe kinowe dzieło. Aż żal ściska pewną część ciała, że nie było i pewnie nie będzie nam dane w Polsce obejrzeć omawiane widowisko na wielkim ekranie. Bo właśnie taki jest nowy Frankenstein. To prawdziwa wizualna orgia, którą powinno oglądać się w kinowym anturażu. Zdecydowanie to doznanie kinowe, które zostało stworzone dla streamingu, co stanowi pewną sprzeczność. Jednak del Toro potrafił sprawić, że nawet na ekranie telewizora poczułem rozmach opowieści.
Film został podzielony na dwie historie, jedną z punktu widzenia Victora Frankensteina, drugą opowiadaną przez pryzmat jego potwora. Trzeba przyznać, że obydwie bardzo dobrze współdziałają ze sobą i świetnie prezentują się również jako autonomiczne twory, z tym że każdy na innej płaszczyźnie. Historia Victora to bowiem doskonałe studium popadania w obłęd, zabawy w boga. Tak naprawdę to genialna opowieść typu geneza złola, gdzie ambicja zjada Frankensteina do momentu, w którym tak naprawdę jego twór jest bardziej ludzki niż jego twórca. Oscar Isaac doskonale wpasował się w rolę, wyciągnął mrok drzemiący w Victorze.
Choć miejscami nieco przeszkadzało mi szarżowanie jakiego dopuszczał się aktor. To widać choćby w sekwencji pierwszego spotkania Isaaca w roli Victora, gdzie przedstawia swoje badania na uczelni. Wszystko to było za bardzo teatralne. Taki styl grania gryzie w oczy w przypadku filmowej produkcji. Nie zmienia to faktu, że Amerykanin wyciągnął sporo dobrego ze swojej kreacji i jego przemiana na przestrzeni całej historii wypadła bardzo wiarygodnie. Szkoda tylko, że nieco więcej nie wyciśnięto z wątku jego relacji z Elizabeth. Można było ich więź rozszerzyć, aby pełniej wybrzmiała przemiana z fascynacji w prawdziwą nienawiść. Jest w niej sporo dramaturgii, którą wnoszą Isaac oraz Mia Goth, jednak zabrakło mi jakiejś dodatkowej iskierki. Na szczęście to zarzut, którego tak naprawdę mogłoby nie być. Ale to tylko moje czepialstwo.

Wątek Potwora Frankensteina, w którego wcielił się brawurowo Jacob Elordi to fascynujące, bardzo emocjonalne i ludzkie doznanie. Jednak w tym wypadku również na początku przyczepię się do jednej małej rzeczy. Podobnie jak w przypadku Victora pogłębiłbym relację Elizabeth z potworem, aby mocniej mogła wybrzmieć ich wzajemna czysto emocjonalna fascynacja. Mam nieodparte wrażenie, że została potraktowana nieco skrótowo. Jednak sam Elordi w swoim wątku pokazał, że to kawał aktora, który za kilka lat może być jednym z lepszych w Hollywood. Dał z siebie zarówno czystą, pierwotnie furię oraz bardzo poetycką wiwisekcję na temat wolnej woli. Jego potwór to kreacja pełna skrajności, które jednak znajdują między sobą balans. Z jednej strony dzikość, z drugiej dziecięca ciekawość świat. Z jednej strony surowość w ocenie ludzkości, z drugiej niezwykłe emocjonalne podejście do relacji. Coś świetnego.
Frankenstein od Guillermo del Toro to doskonała gotycka historia, ale niepozbawiona bardzo mocnego ludzkiego, emocjonalnego ciężaru. Piękna wizualnie i świetnie zagrana produkcja to coś wartego obejrzenia. Szkoda tylko, że nie na wielkim ekranie w kinie.