Koszmarne Komando to pierwszy efekt sytuacji, w której za tworzenie uniwersum opartego na znanej marce zajął się James Gunn, jeden z najbardziej pokręconych umysłów w Hollywood. Razem z Peterem Safranem otrzymał od Warner Bros plac zabaw w postaci DCU, które zastąpiło nieudane DCEU. Gunn sam zajął się stworzeniem pierwszej produkcji z nowego świata, czyli omawianego serialu Max Original. Na papierze wydawał się to idealny projekt dla człowieka, który dał życie Strażnikom Galaktyki w MCU. Jednak między znalezieniem idealnego projektu a jego jakościowym dowiezieniem jest spora różnica. Na szczęście po obejrzeniu 1. sezonu produkcji mogę stwierdzić, że James Gunn nadal ma swój szalony i pokręcony szósty zmysł do tworzenia produkcji, w których trzecioplanowe postacie z uniwersum potrafi wbić do pierwszej ligi, przynajmniej w sercach odbiorców.
Przede wszystkim Gunn trzyma się klimatu, który budował w swoich poprzednich projektach. Dostajemy zatem masę szalonego, miejscami bardzo czarnego humoru połączonego z makabrą i groteską. Podejrzewam, że w dziewięciu na dziesięć przypadków taka mieszanka nie sprawdziłaby się na ekranie, ponieważ łatwo przeholować z taką koncepcją. Jednak u Gunna wszystkie elementy dobrze współgrają ze sobą. Jeśli już dochodzi do przedobrzenia, to nie wpływa ono praktycznie w ogóle na jakość samego serialu. Reżyser Strażników Galaktyki ma to coś, że nawet jak popuści wodze fantazji na ekranie, to kupujemy to i dobrze bawimy się w czasie oglądania jego produkcji. Można to nazwać jego stemplem jakości i znakiem rozpoznawczym.
Czarny humor, który Gunn podaje w serialu trafiał do mnie w całości. Nie miałem żadnego momentu, w którym pomyślałem, że dostałem jakimś żartem za mocno po głowie. Bardzo cienka jest linia oddzielająca ekranową brutalność połączoną z czarnym humorem, które są atrakcyjne dla widza, a takimi, które odbiorcę odpychają. W wypadku omawianej produkcji ta granica nie została w żadnym momencie przekroczona. Nawet gdy wydawało się, że za chwilę może być za bardzo cringe’owo, Gunn potrafił powściągnąć szalone pomysły, których zapewne miał jeszcze wiele w głowie, aby widz otrzymał pełnię frajdy z oglądania historii.
Twórca zrobił to samo, co w swoim Legionie samobójców, czyli z postaci, które dla większości osób, nawet czytających komiksy, mówią niewiele, zrobił drużynę, której losy chce się śledzić. Bardzo podobało mi się, że każdy odcinek daje nam retrospekcje dotyczące innego członka Task Force M pokazując jego przeszłość. Dzięki temu jeszcze lepiej można wczuć się w motywacje postaci i ich traumy. To świetny zabieg narracyjny, który nie kłóci się z główną osią fabularną, tylko ją wzbogaca. Szczególnie historie Niny Mazursky i Weasela były bardzo ciekawe, w przypadku tego drugiego rzuciły nowe światło na jego losy, które filmowy Legion samobójców nawet nie zarysował.
Gunn doskonale nakreślił wszystkie postacie w produkcji, które prezentują się bardzo dobrze jako autonomiczni antybohaterowie, ale również świetnie działają w grupie. Nawet stwierdzę, że najlepiej tytułowy team wypada w sekwencjach, w których współgrają ze sobą i wchodzą w czasem przedziwne interakcje. Przede wszystkim jednak złapałem się na tym, że zależy mi na tych postaciach, jestem przejęty ich losem i odczuwam smutek, gdy komuś z Koszmarnego Komando dzieje się krzywda na ekranie. Zespół również bardzo dobrze wpisał się w fabułę serialu, która nie jest może zbytnio zaskakująca, jednak miała kilka ciekawych zwrotów akcji, które zaliczam na plus.
Koszmarne Komando to kolejna, świetna produkcja w dorobku Jamesa Gunna. To również dowód na to, że jeśli ma się fanowskie serce do danej tematyki i bohaterów, to wówczas wychodzi bardzo dobra, angażująca historia.