Obcy: Romulus – Ripley, nie mamy problemu [RECENZJA]

Obcy: Romulus to najnowsza odsłona kultowej serii horrorów science fiction. Oceniam produkcję BEZ SPOILERÓW.

Obcy: Romulus
fot. 20th Century Studios

Obcy to seria, która zdążyła już zostać przemaglowana na wszelkie możliwe sposoby, aby w ostatnich produkcjach ugiąć się pod własnym ciężarem. Właściwie, gdy usłyszałem, że powstaje “Obcy: Romulus” byłem pewien, że nic nowego nie można wycisnąć z tak obdartej przez popkulturę marki. Jednak na ratunek przyszedł Fede Alvarez, specjalista od dusznych, mrocznych horrorów. Nic zatem dziwnego, że gość, który grozę traktuje jak własnego kumpla, chciał powrócić do korzeni serii, czyli klaustrofobicznego horroru sci fi. Spokojnie mogę stwierdzić, że była to najlepsza decyzja jaką mógł podjąć twórca “Nie oddychaj”. Przede wszystkim Alvarez nie postanowił kombinować, dodawać liczne nowe elementy do uniwersum czy postawić na znacznie bardziej epicki styl. Wykorzystał dobrze znaną fanom cyklu formułę i zrobił to ze smakiem. Nie wymyślił koła na nowo, jednak za pomocą bardzo dobre, młodej obsady wykreował na ekranie bardzo stylowy i kameralny w swojej widowiskowości spektakl, który potrafi przerazić.

Punktem wyjścia w filmie jest wizyta na tytułowej, opuszczonej stacji. Trafia na nią grupa młodych robotników, dla których Romulus jest ostatnią nadzieją, aby wyrwać się z pracy w kolonii dla korporacji. Szybko okazuje się, że stacja wcale nie jest tak opuszczona jak sądzili. Wkrótce przyjdzie im walczyć o życie z jedną z najbardziej znanych bestii popkultury. Brzmi znajomo? Bo tak jest. Jeżeli widzieliście poprzednie odsłony serii, szczególnie pierwszą, to będziecie spokojnie mogli przewidzieć kolejne etapy fabularne w trakcie seansu. Po wyjściu z kina miałem bowiem nieodparte wrażenie, że gdybym nie znał uniwersum bawiłbym się jeszcze lepiej. A mimo to Fede Alvarez potrafił zrobić coś, czego się nie spodziewałem (chociaż można to policzyć na palcach jednej dłoni) czy zastosować całkiem udany fanserwis. Reżyser w tym wypadku jest jak kucharz, który ma ograniczoną ilość składników, jednak potrafi z nich wyczarować coś ciekawego.

W “Romulusie” występuje przedziwna wtórność, która jednak paradoksalnie nie trąci jakąś schematycznością czy sileniem się na bezpieczne dostarczenie opowieści. Wszystko podane jest z odpowiednim balansem. Prawie przez cały czas trwania filmu nie ma momentu, w którym mógłbym stwierdzić, że Alvarez przedobrzył lub było czegoś za mało. No właśnie, zaznaczyłem, że PRAWIE NIE MA, bo w ostatnim akcie produkcji pojawia się kilka sytuacji, w którym pomyślałem “ile jeszcze tego będzie?”. Przede wszystkim jeden wątek, którego w bezspoilerowej recenzji nie mogę zdradzić, jest trochę zrobiony na siłę i zbędny dla finału historii. Spokojnie reżyser mógł sobie to odpuścić i skrócić produkcję o 10 minut, to byłoby znakomicie. Jednak trzeba przyznać, że Alvarez potrafił w filmie odpowiednio zbudować opowieść, zaangażować mnie w kolejne etapy historii. No i czapki z głów dla niego, w jaki sposób kreował na ekranie aurę zaszczucia, której dostąpili główni bohaterowie, bo to było mistrzostwo świata.

Co do bohaterów, to teraz przejdę do zdecydowanie najmocniejszego elementu całej produkcji, którym są właśnie postacie. Reżyser i spece od castingów dostają ode mnie wielkie gratulacje o takie dobranie obsady. To obok drugiej “Diuny” i “Challengers” najlepsze jakie widziałem w ostatnim czasie dopasowanie w grupie wchodzących gwiazd Hollywood w jednym widowisku. Reżyser bardzo sprawnie prowadzi aktorów, każdy dostaje moment, aby zabłysnąć na ekranie, nawet jeśli jest to przysłowiowe i dosłowne pięć minut. Bardzo łatwo można zaangażować się w kibicowanie bohaterom. Potrafili oni stworzyć takie kreacje, które sprawiają, że rzeczywiście odbiorcy może być przykro, gdy któreś z nich umiera na ekranie (żaden spoiler, przecież wiecie, o co chodzi w tej serii). Jednak jak zwykle, ktoś zasługuje na wyróżnienie. W przypadku omawianego filmu są to Cailee Spaeny i David Jonsson. Chociaż na początku filmu nie mogłem się do pierwszej przekonać, to z biegiem fabuły coraz lepiej wchodziła w buty Elen Ripley, choć nie może równać się z koleżanką z uniwersum. Natomiast Jonsson, który praktycznie musiał zagrać dwie role (lekki spoiler), wykonał kawał bardzo dobrej, aktorskiej roboty. Przede wszystkim świetnie balansował między mrokiem i dobrem, które drzemie w podzespołach jego postaci, androida Andy’ego.

Podsumowując, “Obcy: Romulus” to bardzo udany powrót franczyzy, chociaż jeśli zna się poprzednie filmy z serii (bo kto inny pójdzie na omawianą produkcję do kina), to nie będzie to zaskakujący seans. Jednak nadal to duża wartość dodana do cyklu.

Ocena:
Podziel się

DODAJ KOMENTARZ


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

secretcats.pl - tworzenie stron internetowych