Predator: Strefa zagrożenia – recenzja filmu. We are family

Predator: Strefa zagrożenia to nowe widowisko z uniwersum kosmicznych łowców. Czy to dobry film? Oceniam.

Predator: Badlands
fot. 20th Century Studios

Dan Trachtenberg znalazł sobie ciepłą posadkę w uniwersum Predatora, które bardzo sprawnie rozwija dając nam takie perełki jak Prey czy animację Predator: Pogromca zabójców. Najnowszym przystankiem w jego wizji świata kosmicznych łowców jest Predator: Strefa zagrożenia. W tym wypadku Trachtenberg podjął najodważniejszą decyzję jak do tej pory, czyli z reprezentanta klanu Yautja, który w każdej innej produkcji powinien być głównym czarnym charakterem, uczynił protagonistę. Do tego obrał bardziej przystępną, łagodniejszą tonację (chociaż zaraz wytłumaczę czemu ni cholery nie jest to ułagodzona produkcja), która mogła nie spodobać się ortodoksyjnym fanom franczyzy. Sam nie byłem do końca przekonany do wspomnianej idei. Jednak już początek filmu sprawił, że moje wątpliwości całkowicie się rozwiały, a potem było jeszcze lepiej.

Przede wszystkim pragnę wytłumaczyć jedną kwestię dla osób, które uważają, że kategoria PG-13 przy produkcji o Predatorze automatycznie oznacza mniej przemocy i bardziej “familijny” charakter. W żadnym wypadku nie jest tak w omawianej produkcji. Ba, już jedna z początkowych sekwencji pokazuje nam festiwal brutalności z odcinaną kończyną i dekapitacją na pokładzie. Trachtenberg znalazł piękną lukę, która pomogła mu, aby film był bardziej komercyjny, ale przy tym zachował swój pazur. Otóż regulacje przy przyznawaniu kategorii wiekowych dotyczą tego, że nie można pokazać krwi czerwonej, ludzkiej, przede wszystkim płynącej z widocznych obrażeń. W omawianym filmie nie ma żadnej postaci ludzkiej, krew Yautja jest zielona a “krew” syntetyków jest biała. Dlatego spokojnie można było załadować brutalną akcję na maksa. W innym wypadku podejrzewam, że recenzowaną produkcję obejrzelibyśmy nie w kinie, a na Disney+.

Dlatego pod względem scen akcji nowy film o kosmicznym łowcy to fantastyczne widowisko, pełne brutalności, ale również wielu bardzo ciekawych i świetnie zrealizowanych pomysłów na sekwencje. Dotyczy to choćby walki naszego Predatora-protagonisty, Deka, z Kaliskiem czy jego starcie na ostrych jak brzytwa polach. Sama idea planety, na której wszystko chce cię zabić znakomicie kontrastuje z klanem Yautja, w którym współczucie traktowane jest jak słabość, działa prawo silniejszego. Dlatego naszą główną postać można było pokazać z zupełnie innej strony niż to mieliśmy w przypadku poprzednich produkcji z uniwersum. Choć Dek ma skill na naprawdę wysokim poziomie, to w starciu ze złowrogim środowiskiem nawet kosmiczny łowca wydaje się pełen wad i słabości. Trachtenberg znalazł świetne wyważenie między brutalnością świata przedstawionego, a lekkością i humorem w sposobie podania. Tak, bowiem w filmie o Predatorze znajdzie się kilka żartów i nie są one paździerzowe, a można się szczerze zaśmiać, bez uczucia cringe’u.

Największym wygrywem omawianej produkcji jest relacja dwojga głównych bohaterów, czyli syntetyka Thii granej przez Elle Fanning oraz wspomnianego Deka. Zresztą aktorka wykonała doskonałą robotę w podwójnej kreacji wspomnianej Thii i jej “siostry” Tessy, gdzie musiała wcielić się w kompletnie dwie skrajnie różne osobowości. Znakomicie wypada jako wygadany, posiadający poczucie humoru syntetyk, ale z drugiej strony jako chłodna, demoniczna, nastawiona na realizację celu Tessa radzi sobie równie dobrze. Chociaż nie ukrywam, że Thia zdobyła moją sympatię od razu. Aż chce się ją oglądać w kolejnych produkcjach. Fanning roztoczyła wokół swojej postaci aurę tak bezpretensjonalnego uroku, że pozostało mi tylko podziwiać jej grę.

Predator: Badlands
fot. 20th Century Studios

Jednak najlepiej Fanning bawi się rolą w produkcji, gdy wchodzi w interakcje Z Dekiem (czyli przez większą część filmu). Duet ironicznego syntetyka z uczącego się współpracy łowcą to coś fantastycznego. Jeszcze gdy do teamu dochodzi nowy towarzysz w postaci rodzaju kosmicznej małpy, to na ekranie dostajemy drużynę w stylu Strażników Galaktyki. Zresztą w wielu miejscach swoim klimatem widowisko Trachtenberga przypomina produkcje MCU Jamesa Gunna i jest to jak najbardziej na plus. Wszystko mi grało, od powolnego rozwoju Deka i jego nauki relacji, przez kąśliwe uwagi Thii, na zabawnych sekwencjach z udziałem drużynowego stworka. Jeśli tak ma się prezentować nowe oblicze Predatora, to jak najbardziej chce tego więcej. A piszę wam to wierny fan serii, przyzwyczajony do kategorii R.

Ocena:
Podziel się

DODAJ KOMENTARZ

secretcats.pl - tworzenie stron internetowych