Bracia Russo w ostatnich latach mają słabą passę, jeśli chodzi o ich projekty filmowe i serialowe. Cherry, które miało być mniejszym, ciekawym dramatem, okazało się klęską, The Gray Man nie zyskał uznania krytyków (chociaż ja bawiłem się na tym filmie dobrze), a ich szpiegowskie Citadel było po prostu kiepskim serialem, nie tylko w swoim gatunku. Dlatego miałem spore obawy wobec ich nowego widowiska The Electric State, ale również oczekiwałem omawianego filmu. Bowiem była szansa, że będzie czymś świeżym w zalewie sequeli, prequeli i spin-offów. Niestety ostateczny produkt wyszedł średniej jakości. Nie bez kozery używam pojęcia “produkt”, ponieważ w nowym widowisku Netflixa nie widzę ani grama serca filmowców do robienia ciekawych, jakościowych rzeczy.
Przede wszystkim nowy projekt Netflixa nie ma w sobie za dużo ładunku emocjonalnego, żeby nie stwierdzić, że nie ma go w ogóle. Rdzeń, na którym budowana jest fabuła, czyli więź głównej bohaterki Michelle z jej bratem, wypada niewiarygodnie, ponieważ została fatalnie napisana. Aktorski duet na czele z Millie Bobby Brown nie pomaga w lepszym odbiorze wątku. Zresztą gwiazda Stranger Things kompletnie nie może odnaleźć się w produkcji. Potrafiła już ratować swoimi kreacjami słabiej napisane produkcje jak Enola Holmes. Jednak w tym wypadku za bardzo nie ma na czym pracować, bo nie ma możliwości oparcia swoje postaci w żadnym konkretnym fundamencie. Raczej stanowi składową zbudowaną ze schematów, czyli zbuntowana nastolatka z wielkim sercem. Niestety nie ma w jej kreacji żadnej głębi.
Zresztą Brown to nie jedyna osoba z niewykorzystanym talentem w produkcji. Chris Pratt został sprowadzony do roli comic reliefa, który nic nie znaczy dla fabuły. Nawet, gdy twórcy próbują wejść w bardziej dramatyczne, emocjonalne tony z jego bohaterem, to wypada to raczej żenująco. Nie rozumiem jak kolejni twórcy nie potrafią dać Giancarlo Esposito kreacji na miarę jego talentu. Bowiem jego słaby występ nie wynika z braku aktorskiego szlifu, ale z kiepskiego scenariusza. To samo tyczy się Stanleya Tucci, którego rola czarnego charakteru ogranicza się do mniej lub bardziej pseudo-filozoficznych gadek. Jak na produkcję, która ma opowiadać w dużej mierze o relacji człowiek-maszyna ale również człowiek-człowiek bracia Russo nie potrafią przekazać przez ekranowe postacie wszelkich niuansów bardzo trudnej, wchodzącej w hard sci fi tematyki, jakiej podjęli się pod płaszczem rozrywkowego blockbustera. Co najdziwniejsze potrafili w popkulturowej formie przemycić coś więcej w swoich projektach MCU. Dlatego nie za bardzo wiem z czego wynikła ich niemoc w omawianym widowisku.
The Electric State jest filmem bardzo ładnym w obrazku. Szkoda tylko, że jałowym jeśli chodzi o treść. Nie zmienia to faktu, że twórcy od efektów wizualnych zrobili kawał dobrej roboty, bowiem projekty robotów i świata przedstawionego wyglądają znakomicie. Sceny akcji również wypadają całkiem nieźle i dostajemy w nich kilka ciekawych pomysłów na inscenizację. Jednak mam pewien problem z finałem produkcji, ponieważ spodziewałem się z filmie za ponad 300 mln dolarów czegoś bardziej epickiego. A tak dostałem poprawną bitwę, po której jednak nie miałem poczucia “wow, co ja właśnie zobaczyłem”. Jednak koniec końców sferę wizualną zaliczam na spory plus. Szkoda tylko, że za obrazkiem nie poszła ciekawa historia. Russo otrzymali materiał źródłowy z ogromnym potencjałem na fantastyczne widowisko, ale chyba nie do końca mogli się zdecydować, jaką historię pragną opowiedzieć.
The Electric State to festiwal zmarnowanego potencjału. Podwójna szkoda, ponieważ produkcja zapowiadała się na coś wyjątkowego w natłoku mielenia tych samych schematów w Hollywood.