Nie ukrywam, że Wolf Man był jednym z najbardziej oczekiwanych przeze mnie filmów 2025 roku. Głównie przemawiała za tym osoba reżysera. Leigh Whannell odpowiadał wcześniej za Ulepszenie, które bardzo lubię. Stworzył również już jedną, nową wersję klasyka kina grozy. Dał nam bowiem świetnego Niewidzialnego człowieka z 2020 roku. Zatem wydawał się idealną osobą do opowiedzenia kolejnej historii z potwornego uniwersum. Niestety tym razem Whannell nie sprostał zadaniu. Jedną z myśli, które nasuwają się zaraz po seansie Wolf Mana jest to, że nie było pomysłu na omawiany film. Wszystko wygląda tak, jakby Whannell nie wiedział czy chce opowiedzieć historię rodzinną przyprawioną grozą, dziwny rodzaj body horroru czy dramat grozy mówiący o relacji ojca z synem. Koncepcje mieszają się w produkcji, jednak wszystkie wzajemnie się wykluczają. Miał być Wilkołak, a wyszedł Potwór Frankensteina.
Przede wszystkim Wolf Man przy ogromie koncepcji nie ma żadnej historii. Wszystkie elementy fabuły gdzieś biegają swobodnie po ekranie, ale nie ma w filmie żadnej spójnej opowieści, która wciągnęłaby widza i pozwoliła, aby szedł on z bohaterami. Widać w wielu momentach, że Whannell nie chciał zrobić z omawianej produkcji prostego horroru o przemianie człowieka w wilkołaka. Jednak paradoksalnie jego starania trafiają jak kulą w płot i sprawiają, że cała opowieść staje się bardzo pretensjonalna. A to powoduje, że ostatecznie otrzymujemy horror jakich wiele. Nie ma w nim czegokolwiek, co zostałoby ze mną po seansie. Właściwie zaraz po wyjściu z kina chciałem zapomnieć, że obejrzałem omawiany film. To idealny przykład tego jak historia może upaść z powodu ambicji reżysera. Whannell miał tyle pomysłów, jednak niepotrzebnie chciał wszystkie wrzucić do jednej produkcji. Ogromna szkoda tak zmarnowanego potencjału.
Z Wolf Mana można była wyciągnąć znakomity dramat rodzinny w połączeniu z horrorem. Szkoda tylko, że wspomniany wątek rodzinny został tylko zarysowany po powierzchni na początku filmu, by za chwilę kompletnie zniknąć i nie wrócić aż do końca. Najbardziej było mi szkoda właśnie elementu dotyczącego relacji Blake’a, jego żony i córki. Nawet wkurzyłem się, że tak po macoszemu potraktowano wspomniany wątek. Biorąc pod uwagę to, że omawiana produkcja nie działa również jako horror, to boli jeszcze bardziej. Bowiem zamiast czegoś działającego na wielu poziomach dostałem bardzo standardowy monster movie, który kompletnie w żadnym momencie mnie nie przestraszył. Raczej czekałem cały czas aż seans w końcu się skończy, bo wszystko na ekranie było bardzo przewidywalne, jak robione od horrorowej sztancy.
A w tym wszystkim najbardziej szkoda aktorskiej ekipy, której potencjał został wykorzystany może w pięciu procentach. Christopher Abbott może tak naprawdę zaprezentować swoje umiejętności na początku filmu. W drugim akcie już bardzo szybko ginie po charakteryzacją, i to nie za bardzo udaną. Sam pomysł w filmie, aby pokazywać interakcję przemienionego Blake’a i jego żony z dwóch perspektyw nie był za bardzo trafiony. Tak sobie myślę, że dobrze dla Ryana Goslinga, że zrezygnował z omawianego projektu. Jednak najbardziej szkoda bardzo utalentowanej Julii Garner w głównej roli żeńskiej. Aktorka nie ma na czym grać, a to najgorsze. Nie ma w filmie żadnego momentu, w którym mogłaby pokazać się z innej strony niż tylko przestraszonej kobiety walczącej o życie.
Wolf Man był materiałem na znakomity film, być może jeden z najlepszych w 2025 roku. Jednak kiepskie decyzje już na etapie scenariusza sprawiły, że otrzymałem ostatecznie mało straszny, pozbawiony głębi i dobrych bohaterów horror.