Luca Guadagnino, jeden z najbardziej stylowych reżyserów, jacy tworzą w branży, tym razem zabrał się za film “Challengers”, którego akcja dzieje się w środowisku tenisowym. Jednak włoski filmowiec postanowił nie dawać nam na ekranie kolejnego dramatu sportowego, ale wykorzystał świat tej popularnej dyscypliny, aby opowiedzieć na ekranie historię miłosnego trójkąta. Po obejrzeniu produkcji przyznaję, że zrobił to znakomicie. Guadagnino przede wszystkim fantastycznie nie tylko opowiada o specyficznej, namiętnej więzi między trojgiem głównych bohaterów. Włoch bardzo dobrze opowiada o relacjach międzyludzkich w ogóle. Historia, którą widzimy na ekranie, genialnie sprawdza się jako ich wiwisekcja w mikroskali. Guadagnino znakomicie wyciąga każdy gest, tik, spojrzenie na spoconej twarzy naszych bohaterów, by pokazać jak łatwo mogą rozpadać się relacje, stać się mocno toksyczne. Jednak przy tym również pokazuje drugą stronę medalu, jak można wejść na drogę do ich odbudowania.
Filmowiec sprawnie użył świata tenisa, pełnego blichtru i przepychu, aby opowiedzieć bardzo ludzką, intymną historię. W tym wszystkim spotykamy po raz pierwszy nasze trio: Tashi Duncan, byłą, obiecującą gwiazdę tenisa, która po kontuzji zostaje trenerką; Arta Donaldsona, męża Tashi, wypalonego tenisistę, który musi na nowo odnaleźć pewność siebie; oraz Patricka Zweiga, byłego chłopaka Tashi i przyjaciela Arta, który gdzieś zaprzepaścił swoją szansę na karierę i musi włóczyć się po słabszych turniejach. Panowie spotykają się w finale challengera. Art musi wygrać, aby odbudować morale przed US Open, a Patrick chce wykorzystać ostatni strzał, aby zaistnieć w świecie tenisa. Guadagnino znakomicie opowiada o relacji całej trójki, z ogromnym smakiem i inteligencją prowadząc dwutorową narrację. To bardzo trudne zadanie, aby gdzieś po drodze nie wysypać historii i pogubić w niej widza. Natomiast włoski reżyser potrafił zbudować między dwoma planami czasowymi bardzo zgrabny pomost. Przez to w czasie trwania seansu krystalizuje nam się bardzo mocna więź, która pewnego dnia scaliła głównych bohaterów, z jej wszelkimi blaskami i mrokami.
Troje aktorów w pełni wykorzystuje powierzony im materiał, aby kompleksowo przepracować traumy, nadzieje, ale również zmęczenie i przytłoczenie wszystkim dookoła. Cała trójka ma fantastyczną, ekranową chemię. Josh O’Connor i Mike Faist bardzo dobrze zbudowali swoje postacie na zasadzie przeciwieństw (swoja drogą w filmie są nawet nazywani Ogniem i Lodem). Pierwszy z nich bardzo dobrze wykorzystuje ekranową charyzmę, aby nakreślić na ekranie postać dumnego, przebojowego playboya, który jednak w środku chowa sporą urazę. Drugi natomiast znakomicie buduje postać pozornie zimnego tenisisty, mającego dość presji, jaka na nim ciąży. Faist używa minimum środków wyrazu, ale potrafi dać widzom sporą dawkę emocji, które kotłują się w Arcie. W tym wszystkim Zendaya wnosi do filmu genialną, wielowymiarową kreację (nie zdziwię się, jeśli dostanie w przyszłym roku nominację do Oscara). Aktorka jako Tashi Duncan jest zarówno słodka i pełna przebojowości, jak i waleczna, toksyczna oraz manipulatorska.
Trio pięknie, nie szarżując, ogrywa emocjonalny ładunek, a właściwie emocjonalną bombę, która czeka na wybuch w ich relacji. Najlepsze sceny w “Challengers” to bowiem te, w którym nasze trio wchodzi ze sobą w interakcje, wywlekając wszelkie niesnaski, jakie między nimi występują. Przy tym troje aktorów znakomicie pokazuje na ekranie sensualność, namiętność i dziwny rodzaj intymności, jakie stały się domeną ich więzi. Tym samym “Challengers” można spokojnie nazwać już teraz jednym z najseksowniejszych filmów roku, chociaż ten motyw jest ograny przez Guadagnino z wielkim smakiem.
Reżyser bardzo stylowo, wręcz czasem teledyskowo ukazuje wspomnianą sensualność. Czasem miałem wrażenie, jakbym otrzymywał na ekranie fabularyzowaną wersję sesji do “Vogue’a”, która za chwilę zamienia się w sekwencję, która mogłaby spokojnie znaleźć się w 3. sezonie “Euforii”. To wszystko jest bardzo dobrze opracowane pod względem realizacyjnym. Poszczególne sceny są świetnie zmontowane, zdjęcia wyglądają przepięknie. Swoją drogą “Challengers” chyba pokazuje najlepiej nakręcone sceny meczów tenisowych w historii kina. Czuć w nich każde uderzenie, zmęczenie zawodników i ich frustracje. A to wszystko fantastyczne podbija muzyka Trenta Reznora i Atticusa Rossa. Myślę, że panowie mają w kieszeni nominację do Oscara. Chociaż sądzę, że omawiana produkcja może spokojnie zawojować przyszłoroczną galę Akademii również w kategoriach technicznych.
“Challengers” to na pewno kandydat do filmu roku. Bardzo stylowy, świetnie napisany i zagrany. Piękny w obrazku, ale również dający do myślenia. Jak najbardziej polecam.