Quo Vadis Disney, czyli największa spółka rozrywkowa jako zwierciadło współczesnego Hollywood

Ostatnie porażki finansowe i artystyczne widowisk Disneya oraz w kontrze ogromny sukces W głowie się nie mieści 2 sprawił, że postanowiłem przez pryzmat wytwórni zastanowić się nad kondycją Hollywood.

Ant-Man i Osa: Kwantomania
fot. Marvel Studios

Jeszcze 4-5 lat temu, gdy słyszeliśmy słowo Disney, to przed oczyma pojawiał się pewien znak jakości. Przez lata wytwórnia spod znaku Myszki Miki wyrobiła sobie na rynku filmowym markę, która sprawiła, że jej produkcje były kojarzone z znakomicie napisanymi historiami, zapadającymi w pamięć bohaterami i złoczyńcami oraz przede wszystkim wspaniałymi, oryginalnymi ekranowymi światami. Jednak ostatnio ta tendencja się zmieniła i Disney zaczął być bardziej kojarzony z kolejnymi niewypałami, zarówno artystycznymi, jak i kasowymi. To sprawiło, że zacząłem się zastanawiać czy Disney nie jest tak naprawdę odzwierciedleniem całej obecnie branży filmowej z jej wszystkimi mankamentami i bolączkami. Postanowiłem zatem rozłożyć na czynniki pierwsze przyczyny takiego stanu rzeczy oraz sprawdzić w jakim kierunku może iść wspomniana wytwórnia oraz cała branża, aby wnieść rynek kinowy na nowy poziom, a przynajmniej powrócić do okresu świetności.

Po pierwsze Disney może pochwalić się posiadaniem w swoim portfolio jednych z najbardziej znanych światowych franczyz. Chodzi mi oczywiście o Marvela, które przejawia się w postaci MCU, oraz Star Wars. Przypomnę jeszcze rok 2019, kiedy miliony fanów na całym świecie oczekiwali aż do kin wejdzie “Avengers: Endgame”, które stanowiło zamknięcie Sagi Nieskończoności. To był jeszcze moment, gdy zwrot “Film MCU” wzbudzał ekscytację i ogromne oczekiwania u fanów produkcji superbohaterskich i kinowych blockbusterów w ogóle (sam jestem tego przykładem). To samo działo się w 2015 roku, gdy do kin miało wejść “Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy”. Fanbase Star Wars tylko zacierał ręce na kolejną historię w uniwersum. Jak się okazało po latach im dalej w las, tym z projektami z obydwu franczyz było gorzej, oczywiście z pewnymi wyjątkami (“Strażnicy Galaktyki 3”, “Łotr 1”).

Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, aby rozszyfrować taki stan rzeczy. Przedkładanie ilości nad jakością i zażynanie znanych marek jest dzisiaj popularną tendencją w całym Hollywood. Wystarczy spojrzeć na to, co między innymi Warner zaczął robić z uniwersum Harry’ego Pottera trylogią Fantastyczne zwierzęta, Sony z postaciami ze świata Spider-Mana czy to, jak Paramount eksploatuje do granic możliwości świat Transformersów. Wiadomo, że jeśli jakaś franczyza przynosi miliardy dolarów, to tworzenie w jej obrębie kolejnych projektów jest logicznym wyborem z czysto biznesowego punktu widzenia. Jednak często w parze z tym idzie wspomniane już przedkładanie ilości nad jakością. A widz nie jest głupi i po raz kolejny nie kupi się go na ten sam trik. Niestety trzeba przyznać, że większość z tych produkcji jest budowana na wtórności, nie ma w nich nic świeżego. Na nieszczęście dla świata kina ta sama bolączka dotknęła MCU.

Dla przypomnienia na początku MCU w roku mieliśmy do czynienia z góra dwoma projektami z uniwersum. W pewnym momencie ta liczba zaczęła zwiększać się do trzech i już było widać pierwsze wpadki, choćby w postaci “Kapitan Marvel” z 2019 roku. W ostatnich latach Marvel Studios zaczęło dawać cztery filmy do roku plus do tego seriale, które pojawiały się na Disney+. No i zaczęło robić się nieprzyjemnie. Otrzymaliśmy projekty bez pomysłu, bez kompletnego poszanowania materiału źródłowego, które robiło się tylko, aby zapełnić wolny dzień premiery w grafiku wytwórni (dla przykładu “Mecenas She-Hulk”). Jak się szybko okazało dotychczasowi fani, którzy masowo zapełniali sale kinowe, zaczęli męczyć się wtórnością i przede wszystkim byli zdenerwowani uważaniem docelowego odbiorcy za głupka. Świadczą o tym wyniki finansowe takich filmów jak “Ant-Man i Osa: Kwantomania” (476 mln dolarów wpływów na świecie przy budżecie 200 mln) czy ostatnio “Marvels” (206 mln dolarów wpływów przy budżecie 274 mln).

Kiepskie wyniki finansowe sprawiły, że Kevin Feige i spółka w końcu zaczęli widzieć, że stracili wyjątkowość ze swoim MCU. Dlatego postanowili działać i dokonali przemeblowań w kilku projektach. “Blade” cały czas zmaga się z kolejnymi zmianami scenariusza i reżyserów. “Fantastyczna Czwórka” również miała kilka przeróbek skryptu jeszcze przed startem zdjęć, aby jak najbardziej dopracować historię. Przy serialu “Daredevil: Born Again” wymieniono całą ekipę twórców, ponieważ pierwotna wersja projektu nie zebrała uznania wśród włodarzy Marvel Studios. To świadczy, że idą pewne zmiany w spółce, a osoby odpowiedzialne za uniwersum chcą, aby widz powrócił do jakościowych, przemyślanych i wciągających opowieści. Co z tego wyjdzie? Zapewne pierwsze efekty zobaczymy w przyszłym roku, gdy “Fantastyczna Czwórka” czy “Thunderbolts” wejdą do kin. A na początek pozostaje “Deadpool & Wolverine”, które zobaczymy już w lipcu. Takie szalone podejście do uniwersum, z kategorią R, może wystartować MCU w nowym kierunku.

Inną ogromną bolączką Disneya stał się brak świeżych pomysłów. Wymęczanie do bólu franczyz jest tylko jednym z symptomów tej choroby. Innym jest robienie nowych wersji kultowych już produkcji spółki. Chodzi oczywiście głównie o aktorskie filmy oparte na znanych animacjach. W tym miejscu oczywiście można podzielić je na te lepsze (“Czarownica”, “Piękna i Bestia”) i te słabsze (“Mała syrenka”, “Pinokio”, “Aladyn”). Zdecydowana większość z nich to po prostu odgrzewany kotlet w lekko nowej panierce. Wtórność to chyba obecnie nie tylko największa bolączka Disneya, ale również samego Hollywood, którego spółka jest sporą częścią. Wszechobecne remaki, sequele, prequele czy spin-offy są już na porządku dziennym. Niestety po sporej części z produkcji widać, że twórcom, a przede wszystkim producentom nie chce się dostarczyć widzowi ciekawego projektu, a tylko produkt oparty na znanej marce, który trzeba za wszelką cenę wepchnąć do kin.

Nie mam problemu z robieniem sequeli, prequeli czy remaków, jeśli widać, że twórcy mieli na nie pomysł i przede wszystkim serce do swoich bohaterów i świata przedstawionego. Doskonale to widać w tegorocznej “Diunie: Części drugiej” czy ostatnio w “W głowie się nie mieści 2”. Te produkcje, czyli jak na razie dwa największe hity kasowe 2024 roku, pokazują, że jeśli ma się odpowiednie podejście do historii, to obroni się ona w kinach. Zatem można zrobić film oparty na znanym uniwersum, jednak musi za tym iść twórczy pierwiastek, co świetnie pokazał również Craig Gillespie w “Cruelli”. Nie spodziewałem się po tym filmie niczego specjalnego, ale ostatecznie okazał się jednym z moich najbardziej pozytywnych zaskoczeń 2021 roku. Niestety takich projektów, jak te wymienione jest nadal za mało w Hollywood. Raczej stawia się na bezbarwność i szybki zysk. Podstawowym problemem są kwestie czysto biznesowe. Wiadomo, że produkcja oparta na oryginalnym pomyśle, nawet posiadająca znanego reżysera i gwiazdorską obsadę, wiąże się z o wiele większym ryzykiem finansowym niż kolejna część popularnej serii. Dobrym tego przykładem jest “Mickey 17”, wysokobudżetowe widowisko sci fi laureata Oscara Bong Joon-ho, które już dwa razy zmieniało datę premiery. Chodzą plotki, że włodarze Warnera nie do końca widzą kasowy potencjał w filmie i ponoć sam reżyser kłóci się z wytwórnią o to, którą wersję projektu wypuścić do kin. W tym momencie wyjątkiem potwierdzającym hollywoodzką regułę wydaje się być jedynie Christopher Nolan, który swoim nazwiskiem potrafi przyciągnąć ludzi do kin i może sobie pozwolić na swoje artystyczne eksperymenty.

Przejrzałem kalendarz premier Disneya w Polsce i do końca 2027 roku z zapowiedzianych filmów kinowych tylko trzy są oparte na oryginalnym pomyśle bądź są adaptacją mniej znanego dzieła kultury. To animacja “Elio”, “Rodzaje życzliwości” Yorgosa Lanthimosa oraz thriller szpiegowski “The Amateur”. Kolejnych zapowiedzi jak na razie nie widać. Nie jest to zaskoczenie, biorąc pod uwagę, że choćby dwie ostatnie oryginalne animacje Disneya, czyli “Między nami żywiołami” i “Życzenie” były klapami w box office. Jednak sama porażka kasowa w tym przypadku nie była żadnym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę jakość wspomnianych opowieści. Szef Disneya, Bob Iger, w rozmowie z inwestorami w marcu 2024 roku zaznaczył trzy punkty, które mają sprawić, że firma wróci na odpowiednie tory. Po pierwsze należy skasować rzeczy, w które się nie wierzy. Po drugie każdy projekt musi podlegać ścisłej kontroli jakości. Po trzecie na każdym etapie produkcji ma pojawić się interakcja z twórcami, co ma doprowadzić do efektywniejszego zarządzania środkami, ale również pozostawania wrażliwym na potrzeby twórców.

Zdecydowanie najważniejszym punktem z tych wszystkich wydaje się ten związany z kontrolą jakości, ponieważ pozostałe dwa są ściśle z nim związane. To musi być zasada, której powinny przestrzegać również inne wytwórnie. Jestem zdania, że znakomity, oryginalny projekt, z wciągającą historią i bardzo dobrze napisanymi bohaterami, sam obroni się w kinach. Może jest to myślenie utopijne w czasach ogromnej ofensywy streamingowej, choć nie do końca, biorąc pod uwagę poziom większości oryginalnych filmów Netflixa. Wszystko zatem sprowadza się do jakości. Franczyzy kinowe nie powstają z niczego, zawsze musi być ta cegiełka, w postaci pierwszego filmu, z której może powstać nowy, ciekawy cykl. I nie mowa w tym wypadku o projektach, które muszą kosztować 200 mln dolarów, biorąc pod uwagę ryzyko finansowe. Dla przypomnienia pierwsze “Igrzyska śmierci” kosztowały 78 mln dolarów, zarabiając ponad 694 mln i tworząc miliardową franczyzę. Pierwszego “Johna Wicka” nakręcono za 20 mln dolarów. Z perspektywy wytwórni nie jest to wygórowana cena za początek czegoś większego z potencjałem.

Patrząc na punkty wystosowane przez Igera, dodałbym do nich jeszcze jeden – powrót do korzeni. Gdy patrzę na ostatnie produkcje, nie tylko Disneya, ale hollywoodzkie blockbustery w ogóle, w większości przeszkadza mi jedna rzecz. Mianowicie nie widzę w nich radości z tworzenia, bardziej chłodną kalkulację. Oczywiście nie byłem przy produkcji tych widowisk, więc to tylko gdybanie, ale podejrzewam, że problemy piętrzą się etapowo, począwszy od włodarzy pragnących dobrych wyników finansowych kończąc na braku pełnej kontroli twórczej osób odpowiedzialnych za projekty. Najlepszą radą dla Igera i spółki oraz innych wytwórni jest to, żeby odłożyli na chwilę na bok wyniki kwartalne, spojrzeli kilka lat wstecz i zobaczyli, co stanowiło o wyjątkowości i sukcesie ich filmów. Wówczas pewnie zobaczyliby, że najważniejszym czynnikiem jest wiara i miłość twórców do danego projektu, którzy są pewni, że dostarczają widzowi coś wyjątkowego. Masa nieodkrytych serii i ciekawych historii czeka w Hollywood na to, aby zaprezentować je światu. Trzeba tylko dać im szansę i odrobinę wsparcia ze strony studia. Bo jeśli od początku osoby odpowiedzialne za dane widowisko nie mają do niego pewności, to po co my jako widzowie mamy się później męczyć w sali kinowej.

Podziel się

DODAJ KOMENTARZ


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

secretcats.pl - tworzenie stron internetowych