Adaptacje powieści Stephena Kinga, zarówno te filmowe jak i serialowe, mają swoje wzloty i upadki. Bowiem na każde Skazani na Shawshank czy To przypada również Mroczna wieża i Podpalaczka. Zatem zawsze przy ekranizacjach książek mistrza grozy mam sporo obaw, bo na dobry projekt musi złożyć się kilka czynników na czele z twórcą, który rozumie materiał źródłowy. Jestem fanem Wielkiego marszu w jego literackiej formie, dlatego czekałem na film. Jest to specyficzna powieść, gdzie konwencja opowieści drogi łączy się z dziwną wariacją na temat koncepcji battle royale oraz historią o przyjaźni. To ciężki materiał do odpowiedniego przerzucenia na medium filmowe. Jednak Frances Lawrence i scenarzysta JT Mollner wyszli z tego zadania z tarczą.
Przede wszystkim jestem świadom, że nie wszystkim przypadnie do gustu taki przegadany rodzaj opowieści drogi, gdzie grupa chłopaków po prostu idzie jakimiś szosami na odludziu przez Stany Zjednoczone i wchodzi ze sobą w konwersacje. Zapomniałbym, do tego co chwilę zdarzy się, że któryś z nich ginie w bardzo brutalnych okolicznościach. Byłem ciekaw jak twórcy podejdą do materiału źródłowego, który pewnie nigdy nie był faworytem wytwórni do stania się kinowym hitem. Lawrence i Mollner zrobili z historii bardzo piękną, kameralną opowieść, która jednak potrafi trzymać w napięciu. Mimo że znałem książkę i wiedziałem, że za chwilę pożegnam się z daną postacią, to jednak potrafiono w filmie zbudować taki rodzaj otoczki, uderzającej swoją brutalnością, że każda strata potrafiła być dla mnie szokiem. Nieważne czy nienawidziłem danego bohatera czy mu kibicowałem, ich los nie był dla mnie obojętny. W takim rodzaju filmowych historii jak Wielki marsz, jest to bardzo ważne.
Pod względem dialogów omawiana produkcja to prawdziwa perełka. Mogę założyć się o moje oszczędności, że w czasie seansu w niektórych scenach rozmów bohaterów, szczególnie Raya i Petera, poleci wam łezka. Scenopisarsko film Lawrence’a został dopracowany w najdrobniejszym szczególe. JT Mollner zadbał, aby w słowach płynących z ust postaci biła groza i bezradność, ale przy tym również nadzieja oraz przyjacielska miłość, która potrafi przebić wszelkie bariery. Sam się złapałem na tym, że zaczynałem odczuwać to, co bohaterowie. Pod względem ładunku emocjonalnego Wielki marsz to prawdziwy majstersztyk. Co najważniejsze potrafi on być utrzymany od początku do końca przez twórców i aktorską ekipę (o której za chwilę). Produkcja zdecydowanie nie jest dla osób, które oczekują widowiskowej rozrywki w stylu Igrzysk śmierci (co ciekawe, za które odpowiada ten sam reżyser). Nie zmienia to faktu, że w niektórych scenach aura mroku i suspensu została podbita w taki sposób, że niektóre thrillery i blockbustery mogłyby jej pozazdrościć.
Całą dramaturgię historii doskonale przekazali młodzi aktorzy, którzy zostali dobrani znakomicie do ról. Casting w przypadku omawianej produkcji to prawdziwy strzał w dziesiątkę. Na czele stawki plasują się David Jonsson i Cooper Hoffman jako odpowiednio Peter McVries i Ray Garraty, wokół których budowana jest opowieść. Panowie mają świetną ekranową chemię, że od razu wierzy się w kiełkującą na kolejnych kilometrach braterską przyjaźń. W pewnym momencie dzięki nim film zmienia się w prawdziwy buddy movie, który łapie za serce. Jonsson już udowodnił w Obcym: Romulusie, że będzie z niego kawał aktora, a Hoffman zrobił to w Licorice Pizza. Teraz panowie tylko potwierdzają, że niedługo mogą rozdawać karty w Hollywood.
Mark Hamill wystarczy, że powie w filmie kilka słów swoim charakterystycznym głosem i już wiemy, że Major to chłop, z którym się nie zadziera. Charlie Plummer znakomicie wypadł jako Barkovitch, którego nienawidzi się przez cały film, by jedną sceną zmienić o nim zdanie. Właściwie każdy z aktorów dorzuca cegiełkę do historii, czasem jednym monologiem potrafi ukraść całą scenę, jak w przypadku Stebbinsa w wykonaniu Garretta Wareinga, gdy dowiadujemy się o jego prawdziwej motywacji do wzięcia udziału w marszu. W produkcji znajdzie się wiele sekwencji, które spokojnie można nazwać aktorskimi perełkami za sprawą ciekawej i utalentowanej obsady.
Wielki marsz zdecydowanie trafia do jednej z moich ulubionych kategorii kinowych, czyli “mały, wielki film”. Jest pozbawiony efekciarstwa, odarty z fokusowania na konkretnego widza. Po prostu siadam i przez niecałe dwie godziny wchodzę bohaterami w historię. Takie produkcje są dzisiaj bardzo potrzebne.