Ministranci – recenzja filmu. Robin Hood: chłopaki w komżach

Ministranci to najnowszy film twórcy Cichej nocy, który rozbił bank na tegorocznym festiwalu w Gdyni. Oceniam produkcję.

Ministranci
fot. Łukasz Bąk

Filmy z bardzo młodymi aktorami w rolach głównych to ciekawe, ale trudne do realizacji produkcje. Bierze się to z jednego prostego powodu. Potrzeba reżysera, który w odpowiedni sposób pokieruje nieopierzonymi podopiecznymi na planie, aby wyciągnąć pokłady drzemiącego w nich talentu. Do tego w Ministrantach Piotr Domalewski wziął na tapet temat Kościoła Katolickiego, który jest bardzo drażliwą kwestią w naszym kraju. Zatem to bardzo prosty przepis na to, aby wyszła produkcja niezjadliwa dla widza. Na szczęście tak się nie stało. Po wyjściu z seansu byłem najzwyczajniej w świecie zachwycony nowym filmem twórcy Cichej nocy.

Ministranci to mimo całego ciężkiego anturażu, który pojawia się w historii, produkcja pełna ciepła i nadziei. To film, gdzie po wyjściu z kina robi nam się miło na sercu. Prawdziwy feel good movie o młodych Robinach Hoodach, którzy chcą zrobić różnicę w skali mikro. Nie ma w omawianej produkcji wielkich, podniosłych mów (może poza cytatami z Biblii w wykonaniu jednego z bohaterów), martyrologii czy wysilonego, sztucznego igrania na emocjach odbiorcy. Zamiast tego jest prosta, ale bardzo ludzka, przepełniona miłością i przyjaźnią historia, którą gdy zaczniemy oglądać, to chcemy przejść z nią z bohaterami aż do samego finału. W dzisiejszych czasach trzeba więcej takich opowieści, które niosą ze sobą dobre emocje, ale podane z ogromną lekkością.

Pod względem narracyjnym Ministranci są zbudowani ze znanych tropów, które zostały bardzo sprawnie poprowadzone z zachowaniem poszanowania dla ciężaru emocjonalnego historii. Sam pomysł fabularny robi w wypadku omawianej produkcji ogromną robotę. Od razu bowiem chwyciła mnie za serducho opowieść o gangu tytułowych ministrantów, który chce pomagać lokalnej społeczności. Wydawać by się mogło, że na przestrzeni lat taki rodzaj opowieści widzieliśmy już wiele razy w kinie i telewizji. Jednak sposób podania historii, zaplecienie poszczególnych wątków, emocje, które wywołują bohaterowie i ich czyny, to wszystko działa na ogromną korzyść dla ogólnego odbioru produkcji i poczucia, że obcowało się z czymś wyjątkowym.

Tak naprawdę atmosfera i środowisko Kościoła Katolickiego w produkcji jest tylko bardzo dobrym punktem wyjścia dla opowieści. Jednak jej uniwersalizm pięknie piętnuje każdą ludzką obojętność, nie tylko przedstawicieli duchowieństwa. Ministranci to świetny komentarz społeczny dotyczący wszechobecnej znieczulicy. Domalewski znakomicie pokazuje, że przymykanie oko na większe i mniejsze ludzkie przywary prowadzi do takich samych konsekwencji. Przy tym wszystkim za całą opowieścią kryje się ogromny powiem optymizmu, który przebija się przez historię dając promyk nadziei.

Ministranci
fot. Łukasz Bąk

Najmocniejszym punktem produkcji jest zdecydowanie młoda obsada. Tak naprawdę trudno wyróżnić mi któregokolwiek z aktorów. Oczywiście na pierwszy plan wysuwa się Tobiasz Wajda jako Filip, nieoczywisty lider grupy. Sam ma również najciekawszy wątek poboczny związany z relacją z matką. Chociaż nie mogę się przekonać do kreacji Kamili Urzędowskiej, mimo całej mojej sympatii do niej i bycia fanem jej talentu. Nie zmienia to faktu, że cała czwórka młodych aktorów rozbiła bank, a Mikołaj Juszczyk ma flow lepsze niż wielu newschoolowych raperów. Jeżeli spotkają na swojej drodze kariery odpowiednich ludzi i trafią do ciekawych projektów, to za kilka lat mogą być pierwszoligowymi gwiazdami w naszym kraju, a kto wie, może nie tylko.

Ministranci to film, który otula serce ciepłym kompresem, pełen optymizmu i świeżości, choć zbudowano go na znanych tropach. Główna obsada wypada znakomicie trzymając na swoich barkach cały film, co nie jest łatwe, szczególnie dla tak młodych aktorów.

Ocena:
Podziel się

DODAJ KOMENTARZ

secretcats.pl - tworzenie stron internetowych