Robert De Niro powrócił na serialowe łono. W Dzień Zero, nowym miniserialu Netflixa, legendarny aktor miał okazję wcielić się w byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych. George’a Mullena. Polityk staje na czele komisji, mającej na celu znaleźć winnych cyberatakowi, w którym zginęło ponad trzy tysiące obywateli. Trzeba przyznać, że sam opis fabuły wygląda interesująco i zachęcił mnie do sięgnięcia po produkcję. Do tego postać De Niro, jakkolwiek z doborem projektów u aktora ostatnio w kratkę, tak w rolach dramatycznych zawsze stawał na wysokości zadania.
Zacznę od tego, że nowy projekt Netflixa doskonale pasuje do dzisiejszych czasów i świetnie wykorzystuje bardzo uniwersalne tematy, które będą jeszcze aktualne za kilka lat. Twórcy całkiem nieźle ograli kwestie cyberbezpieczeństwa, fake newsów, manipulacji mediów czy tego, jak dzisiaj ważną rolę odgrywają w narracji politycznej media społecznościowe. Wykorzystują wspomniane tematy na przestrzeni całego sezonu i w większości wątki z nimi związane trafiają w punkt. Nie będę zagłębiał się w to, jak serial może rezonować w USA w dzisiejszej sytuacji politycznej, bo nie o to tutaj chodzi. Jednak mogę śmiało stwierdzić, że twórcy bardzo dobrze obracają się w aktualnych tematach, aby opowiedzieć swoją historię.
Sama fabuła została całkiem nieźle poprowadzona, choć nie obyło się bez potknięć po drodze. W połowie sezonu historia łapie zadyszkę i nie da się oprzeć wrażeniu, że pewne elementy opowieści zostały wepchnięte na siłę, aby tylko czymś zająć czas widza. Na początku serialu bawiłem się znakomicie. Zostałem wciągnięty w historię i byłem ciekaw jak rozwiążą się pewne tajemnice. Później niektóre wątki po prostu mnie nudziły, twórcy zastosowali za dużo dłużyzn. Mam wrażenie, że serial o wiele lepiej zadziałałby, gdyby został skrócony o jeden odcinek. Na szczęście, gdy już przyszło do rozstrzygnięć, to otrzymałem naprawdę sprawne stopniowanie napięcia, by w odpowiedniej chwili scenarzyści mogli uderzyć mnie twistem fabularnym. Sam finał został dobrze napisany, choć był trochę przewidywalny.
Jednak mam spory zarzut do tego, jak bardzo pompatycznie twórcy podeszli do całej historii. Praktycznie na każdym kroku otrzymujemy sceny, które są mniej lub bardziej martyrologiczne. Sam temat produkcji jest bardzo dramatyczny i poważny. Jednak scenarzyści podbijają jeszcze podniosłość widowiska kolejnymi scenami, które mają pokazać zjednoczenie Amerykanów czy wartość władzy dla kraju. Niestety większość z wspomnianych sekwencji nie sprawiło u mnie, że poczułem wagę wydarzeń w produkcji. Raczej czułem się jak ktoś na imprezie opowiada żart i trzeba zaśmiać się chociaż nie był śmieszny. Właśnie tak jest w wielu scenach w Dniu Zero, dają nam rodzaj wymuszonej podniosłości i zmieszania u odbiorcy.
Jeśli natomiast chodzi o aktorską stronę produkcji, to Robert De Niro dzieli i rządzi w każdej scenie, w której się pojawia, czyli w prawie wszystkich. Aktor znakomicie ogrywa moralne dylematy, jakie drążą jego bohatera. Wiele scen w produkcji, w tym jedna przesłuchania, sprawiły, że mogłem tylko przyklasnąć nad talentem De Niro. Chociaż nie da się ukryć, że pewien wątek, czyli ten związany z bronią Proteusz, był potrzebny postaci aktora jak pięść do nosa. Na drugim planie z zadania wywiązują się Angela Bassett, Dan Stevens, Bill Camp czy Lizzy Caplan. Jednak nie ma szału w ich kreacjach. Są po prostu dobrym uzupełnieniem świetnego De Niro. Natomiast Jesse Plemons nie dostał wątku, który był godzien jego talentowi aktorskiemu. Był spory potencjał w jego historii, jednak gdzieś w trakcie twórcy postanowili przenieść ciężar na inne elementy fabuły. Szkoda.
Dzień Zero to dobry serial, choć mógł być o wiele lepszy. Całkiem nieźle napisana fabuła siada bowiem gdzieś w środku historii. Jednak ostatecznie to produkcja, która daje coś od siebie widzowi, nie stanowi jałowej rozrywki, a Robert De Niro wykonuje kawał świetnej, aktorskiej roboty.