“Echo” jeszcze przed swoim startem miało pod górkę. Chodzi mi głównie o to, że jakość ostatnich produkcji MCU (z kilkoma wyjątkami) pozostawiała, lekko twierdząc, wiele do życzenia. Dlatego, gdy usłyszałem, że omawiana produkcja będzie przeznaczona dla dorosłych widzów, miałem nadzieję, że w końcu może doczekam się mrocznego serialu MCU, który będzie nawiązywał swoim klimatem do choćby “Daredevila” od Netflixa. No i tak się stało. Jeżeli chodzi o klimat to nowy projekt od Marvel Studios w pełni staje na wysokości zadania. Jest brutalnie, miejscami bardzo surowo, na każdym kroku czuć cień krwawego kryminalnego półświatka. Przy tym na szczęście twórcy nie użyli mrocznej atmosfery i brutalności tylko dlatego, żeby wypełnić jakoś wymagania serialu dla dorosłych widzów. Każde kopnięcie, uderzenie, śmierć, ma jakąś swoją logiczną przyczynę i służy do opowiedzenia historii naszej tytułowej bohaterki.
Jednak gorzej już jest, gdy spojrzy się na samą fabułę. Jest ona prosta i sztampowa do bólu. Nie ma w omawianej historii żadnego przełamania, interesującej intrygi, żadnej metamorfozy bohaterów czy ciekawego twistu fabularnego. Od tak, prowadzona po sznurku standardowa fabuła średniego akcyjniaka. Nawet motywacje dotyczące działań Mayi w seriali nie są w ogóle przekonujące. Po prostu nie wierzy się, że chce osiągnąć to, do czego zmierza w serialu. I nie jest to wina Alaquy Cox, która wciela się w tytułową postać. Wszystko zostało popsute już na etapie scenariusza. Jeszcze gdzieś do czwartego odcinka serialu nie przeszkadza to tak bardzo, ponieważ dostajemy kilka ciekawych wątków pobocznych (ale o tym za chwilę). Niestety już w finałowej fazie produkcji historia zostaje rozwodniona. Nie otrzymujemy praktycznie żadnych odpowiedzi, raczej rodzi się jeszcze więcej pytań.
Nie rozumiem również, po co twórcy wprowadzili niektóre wątki w serialu. Na pierwszy plan najbardziej wybija się ten, dotyczący dziedzictwa Mayi i jej mocy. Zacznijmy od tego, że sam temat został jedynie zarysowany po powierzchni. Potraktowano go bardzo po macoszemu. Dlatego nie rozumiem, po co był w ogóle poruszamy w omawianej produkcji. Spokojnie można było zostać bardziej przy ziemi, nie wnosząc do historii paranormalnych elementów. Na szczęście w serialu otrzymujemy kilka innych, dużo ciekawszych wątków, które potrafią nawet przykryć słabą fabułę. I co ciekawe, najlepsze w nowej produkcji MCU są jej najbardziej kameralne elementy. Chodzi mi przede wszystkim o relację Mayi z jej rodziną, jej ból związany z rozłąką. Alaqua Cox potrafiła naprawdę dobrze ograć ten bardzo emocjonalny stan ducha jej postaci. Do tego dodajmy bardzo dobrze rozpisaną, toksyczną więź Mayi i Wilsona Fiska. Bardzo podobało mi się, jak twórcy użyli retrospekcji, aby ją przedstawić. A sama scena pierwszej konwersacji Kingpina i tytułowej bohaterki w serialu świetnie sprawdza się zarówno w dialogu, jak i grze aktorskiej.
Jednak i tak najlepszym elementem omawianego serialu są sceny walki. Choć nie ukrywam, nie jestem fanem sekwencji akcji z finałowego odcinka, to poza tym reszta to prawdziwy poziom światowy, jeśli chodzi o realizację. Już scena walki Mayi z bandziorami i Daredevilem z pierwszego odcinka całkowicie mnie kupiła. Ogromny plus dla choreografów za połączenie widowiskowości z uliczną brutalnością i surowością. Jednak i tak moim faworytem jest cała długa sekwencja walki z toru wrotkarskiego. No nie sądziłem, że do takich rzeczy można użyć automatów do gry. Wspomniana scena pięknie oddaje pomysłowość i realizacyjną dbałość o szczegóły ekipy odpowiedzialnej za sferę akcji w “Echo”. Czapki z głów.
“Echo” to serial, który ma swoje mankamenty, w niektórych elementach całkiem sporo. Jednak przy tym otrzymujemy bardzo dobre postacie głównej bohaterki i głównego antagonisty, ciekawą opowieść rodzinną, ukrytą pod słaba fabułą oraz znakomite sceny akcji. Koniec końców polecam.