Ironheart nie był serialem, na który jakoś specjalnie czekałem. Nie zmienia to faktu, że liczyłem na niespodziankę, oczywiście in plus. Miałem do dyspozycji wszystkie sześć odcinków produkcji MCU. Po obejrzeniu całego sezonu mogę stwierdzić, że jest to solidny projekt w uniwersum, raczej zaliczający się do tych dobrych. Jednak nie zmienia to faktu, że nie ma szału. Nie otrzymałem bowiem żadnego momentu (może poza jednym gościnnym występem, o którym za chwilę), przy którym powiedziałbym wow albo mógłbym zbierać szczenę z podłogi. Raczej wszystko utrzymuje się na jednostajnym, równym poziomie. To w niektórych momentach jest plusem, ale w wielu również sprawia, że Ironheart wieje nudą.
Przede wszystkim od razu chciałbym się doczepić do jednej bardzo ważnej rzeczy. Otóż serial boryka się z tym, co jest standardowym utrapieniem wielu produkcji MCU, mianowicie słabym złoczyńcą. Ba, nazwałbym go nawet okrutnie słabym. Parker aka Hood to czarny charakter, którego nawet nie warto zapamiętywać. Antagonista ze słabo napisaną genezą i kiepską motywacją (a gdy poznajemy jego prawdziwe intencje to wypada jeszcze gorzej). A do tego Anthony Ramos nie potrafi wtłoczyć grama charyzmy w swoją postać. Raczej opiera się na suchym tekście, nie ma w nim żadnej inwencji, aby rozbudować nieco złoczyńcę. A potencjał był ogromny. Nie pomaga nawet magia towarzysząca jego historii. Na szczęście w pewnym momencie pojawia się na gościnnych występach inny komiksowy złol, o którym niestety nic nie mogę napisać, aby nie psuć niespodzianki. Wtedy w serialu dostałem jedyny moment, gdzie powiedziałem do siebie wow. Poczekajcie na te sceny, bo warto.
Sama akcja w serialu rozkręca się długo. Tak naprawdę na wysokości końca drugiego odcinka zaczyna dziać się coś ciekawego na ekranie. Jednak zanim dojdziemy do tych wydarzeń mamy sporą ilość ekspozycji. Nie ma w tym nic złego, jeśli elementy, które wprowadzamy są potem w interesujący sposób rozwijane. Problem w tym, że nie wszystkie twórcy traktują na równi. Chciałoby się, aby osoby odpowiedzialne za projekt poświęciły więcej czasu choćby relacji Riri i jej najlepszej przyjaciółki Natalie. To bardzo ciekawy wątek, ale dostaje trochę za mało miejsca w historii.
Na szczęście w drugiej połowie sezonu, gdy dostajemy połączenie magii z technologią, wypada to naprawdę dobrze. Łatwo można było schrzanić taki niecodzienny rodzaj miksu, ale w wypadku nowej produkcji MCU wypada to bardzo znośnie. Przede wszystkim nawet w niektórych miejscach, gdy było to podane na luzie bawiłem się świetnie, a to wszystko okraszone świetną ścieżką dźwiękową. Gorzej, gdy twórcy postanowili iść z magią w mroczniejsze rejony w wątku Hooda. W ogóle nie kupiłem takiego rodzaju dramatu, a wielka szkoda, bo mogło to być coś wielkiego. Na szczęście gdy nadają magii i technologii w serialu bardziej przyziemny, lekki charakter, choćby za pomocą postaci samej Natalie czy Zelmy, to kupuje to w całości.
Aktorsko Ironheart ma swojej wzloty i upadki. Jednak należy zaznaczyć, że nie wynikają one ze słabego poziomu obsady, ale ze scenariusza, w którym niektórzy nie mają za wiele przestrzeni do popisu. Bałem się, że Dominique Thorne nie utrzyma na swoich barkach solowej produkcji, ale wypada całkiem nieźle. Nie jest to jakaś wybitna kreacja, ale daje się zapamiętać. Podobnie sprawa ma się z Lyric Ross jako Natalie, która wypada naprawdę dobrze, z luzem, bez zbędnego wchodzenia w martyrologię, poza kilkoma momentami. O Anthonym Ramosie już wspominałem, zatem nie będę się już rozpisywał. Natomiast Alden Ehrenreich to kolejny zmarnowany talent w produkcji. Początek jego wątku zapowiadaj coś ciekawego, ale im dalej w las tym gorzej.
Ironheart to solidna produkcja MCU, ale podejrzewam, że za jakiś czas kompletnie o niej zapomnę. Serial utrzymuje niezły poziom, potrafi dać dobrą rozrywkę, jednak bez efektu wow.