Wydawać by się mogło, że uniwersum Parku Jurajskiego zostało już wyeksploatowane do granic możliwości. Bo co można jeszcze nowego opowiedzieć o dinozaurach, czego już Hollywood nam nie pokazało? Okazuje się, że jeszcze można wysupłać resztki tematu w widowisku Jurassic World: Odrodzenie. Tym razem twórcy, w tym reżyser Gareth Edwards postawili na park jurajski, w którym dinozaury zostały zostawione samopas i przez kilkanaście lat zmutowały, tworząc dziwne krzyżówki gatunkowe. Na papierze wydaje się to jakimś rodzajem świeżego pomysłu. Niestety, gdy już zacząłem oglądać film zobaczyłem sporo klisz z poprzednich części. Niektóre postacie zostały zbudowane na schematach znanych już fanom uniwersum bohaterów. Nawet niektóre sceny były nie tylko nawiązaniem do poprzednich filmów, ale chamską zrzynką.
Powstaje zatem pytanie: Po co robić nowy film, jeśli jego elementy zostały użyte wcześniej lepiej? Wydaje mi się, że twórcy gdzieś po drodze pogubili się w opowiadaniu swojej historii, bo Jurassic World: Odrodzenie ma naprawdę świetne segmenty, które zapewniają sporą dawkę nieskrępowanej rozrywki. Choćby finał, który nawet oparty na znanych schematach, działa. Podobnie dwie sceny na łodziach czy znakomita sekwencja z T-Rexem w wodzie, którą można było zobaczyć w zwiastunie. Park Jurajski był kwintesencją świetnej, nieskrępowanej, popkulturowej frajdy. Widz nie miał czasu na nudę, ponieważ świetna dynamiczna scena goniła kolejną pełną napięcia sekwencję. W wypadku nowego filmu gdzieś ten rozrywkowy charakter siada w połowie, by wrócić na finał. Punkt wyjścia w produkcji jest naprawdę dobry, łączy w sobie blockbusterową aurę z obietnicą czegoś ambitnego. Szkoda tylko, że gdzieś w połowie zacząłem patrzeć na zegarek i liczyć ile do końca seansu.
W miejscach, gdzie Edwards bawi się swoją historią i bohaterami czułem się zaspokojony jako widz szukający odskoczni od codziennej rutyny. Nie rozumiem tylko, po co było wrzucać do filmu bardziej podniosłe momenty, a następnie kompletnie ich nie rozwijać. Świetnym przykładem takiego stanu rzeczy jest Kincaid grany przez Mahershalę Aliego. W pewnym momencie dostajemy element jego historii, bardzo przykry i emocjonalny. Jednak twórcy dają nam jakąś minutę wspomnienia o tej kwestii, by za chwilę przejść do porządku dziennego. Zapominają o bardzo ciekawie zapowiadającym się wątku pobocznym, który mógłby pogłębić postać Aliego. Najgorsze elementy omawianej produkcji to właśnie te, gdy twórcy na siłę starają się wejść w patos i zapewnić widzowi jakąś emocjonalną stawkę. Problem w tym, że jej nie ma. Dlatego zdecydowanie Edwards i spółka powinni pozostać przy lekkim klimacie, który wypada w produkcji o niebo lepiej.
Ciekawił mnie wybór Scarlett Johansson na jedną z trzech głównych bohaterek produkcji. Wiedziałem, że jest fanką franczyzy, ale jakoś nie widziałem jej w tym uniwersum. Okazało się, że poradziła sobie dobrze ze swoją kreacją w stylu Lary Croft w świecie dinozaurów. Jest odpowiednio w balansie badassem, ale również daje w wielu momentach ludzką, ciepłą odsłonę. Jonathan Bailey również kompletnie nie pasował mi do roli naukowca, ale okazuje się, że dobry aktor potrafi poradzić sobie z każdym wyzwaniem. Jego Henry Loomis wypada bowiem przekonująco, jest odpowiednio niezdarny oraz silny i pewny siebie jednocześnie. Żałuje nieco wspomnianego Kincaida, ponieważ z dwukrotnego zdobywcy Oscara można było wycisnąć o wiele więcej. Jakoś również nie mogłem się przekonać do całego wątku rodziny, która trafia przypadkiem na wyspę dinozaurów. Na początku pasował mi on jak pięść do nosa. Przekonałem się do niego tak naprawdę dopiero w finale.
Jurassic World: Odrodzenie nie jest niczym świeżym w uniwersum. Produkcja miała ciekawy punkt wyjścia, który został potraktowany nieco po macoszemu. Na plus na pewno można zaznaczyć sekwencje akcji i miejsca, w których widowisko wchodzi w rozrywkowy, lekki klimat oraz kreacje aktorskie dwojga głównych bohaterów. Jednak oczekiwałem czegoś więcej.