Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat to film, który przeszedł sporo zakulisowego piekła zanim ostatecznie trafił na ekran. Produkcja borykała się ze zmianami scenariuszowymi, wieloma dokrętkami oraz słabymi pokazami testowymi. Nawet dla osób, które nie są zaznajomione ze światem kina jest to alarm, który może zwiastować kiepską produkcję. Czy ostateczny produkt okazał się klapą? Nie do końca, ale daleko nowemu projektowi MCU do statusu bardzo dobrej rozrywki. Przede wszystkim w wielu momentach jak na dłoni widać szwy, które twórcy filmu starali się zakryć łatając historię kolejnymi dokrętkami. Niestety pewne wątki filmu koniec końców wyglądają, jakby rzeczywiście były dolepione na siłę, ponieważ nie do końca zgrywają się z główną osią fabuły. A już z przewodnią historią jest sporo problemów.
Twórcy próbowali zrobić thriller polityczny nawiązujący do jednego z najlepszych filmów MCU, Kapitana Ameryki: Zimowego Żołnierza. Co ciekawe bardzo swoją strukturą omawiana produkcja przypomina film braci Russo. Gorzej jest z samą treścią, która wydaje mi się jakby wyjęta z tych słabszych przedstawicieli kina akcji klasy B z lat 80. Kompletnie nie czuć stawki, mimo że w produkcji w tle cały czas majaczy możliwość kolejnego konfliktu zbrojnego Stanów Zjednoczonych. Jednak zostało to podane w tak nieudolny sposób, że absolutnie w żadnym momencie nie zostałem zaangażowany w historię. Do tego plan głównego złoczyńcy filmu był przewidywalny do bólu. Jednak w tym wypadku trochę winy ponoszą spece od marketingu, którzy twistami fabularnymi bombardowali nas już w materiałach promocyjnych. Gdyby The Leader cały czas był utrzymywany w sferze tajemnicy, to kwestia tego, kto stoi za tajemniczymi atakami, byłaby angażująca. Niestety nowy film MCU boryka się z problemem, który miały również i te dobre widowiska uniwersum. Mianowicie chodzi o słabe wykorzystanie potencjału złoczyńcy. The Leader miejscami jest w tej produkcji jak złol ze słabych kreskówek, a nie potężny mistrz zbrodni i władca marionetek. Jego plan natomiast był wręcz śmieszny.
A w tym wszystkim Anthony Mackie, który musi zmierzyć się z dziedzictwem Chrisa Evansa i przejąć rolę Kapitana Ameryki MCU. Czy przekonałem się do jego kreacji? Niestety, nie do końca. Mackie wnosi coś świeżego do roli Capa i próbuje zupełnie inaczej do niej podejść niż jego poprzednik. Jednak przez cały czas trwania seansu miałem wrażenie, że nie może udźwignąć na swoich barkach ciężaru produkcji. Jako drugoplanowa postać sprawdzał się znakomicie, wnosił luz i humor do kontry dla poważnego Rogersa. Niestety gdy już przyszła pora otrzymać własny film, gdzieś zniknęło to, za co lubiłem go w poprzednich projektach. Nawet Giancarlo Esposito przez te kilka minut na ekranie pokazał więcej charyzmy od Mackiego. Właśnie, nie wiem, kto wpadł na pomysł, aby zatrudnić Esposito do tak mało istotnej roli, ale za to należy się nagana i pojechanie po premii. Podejrzewam, że w którejś wersji scenariusza odgrywał on większą rolę, ale tak niewykorzystany potencjał znakomitego aktora aż boli. Mam nadzieję, że dostanie szansę jeszcze w innym projekcie MCU. Szkoda również Shiry Haas, bo jej Ruth to miejscami bardzo irytująca postać. Jednak nie jest to wina aktorki, ale scenarzystów, którzy źle napisali bohaterkę.
Zdecydowanie najjaśniejszym punktem produkcji jest za to Harrison Ford w roli prezydenta Rossa. Legendarny aktor kradnie każdą scenę ze swoim udziałem. Jest odpowiednio dramatyczny, a gdy trzeba wejść w tryb badassa, to nie bierze jeńców. Nawet mniej poruszany w filmie wątek jego relacji z córką wypada bardzo emocjonalnie i przekonująco, gdy zostaje podany na ekranie przez Forda. Przemilczałbym jedynie scenę, w której Ross zmienia się w Czerwonego Hulka, jak to zostało pokazane w zwiastunie. Nawet ładnie to wygląda w obrazku, ale tak naprawdę nic nie wnosi do historii. Zresztą jak większość scen akcji w omawianej produkcji. Spece od choreografii walk nie za bardzo się popisali. Wszystkie potyczki w produkcji są bardzo generyczne, nieprzemyślane. Wręcz nudziłem się na niektórych z nich, choćby na sekwencji otwarcia w filmie. Szkoda bo to mogłoby być coś co chociaż w niewielkim stopniu uratowałoby film.
Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat to festiwal niewykorzystanego potencjału, począwszy od historii, przez kreacje aktorskie, na scenach akcji kończąc. To mógł być naprawdę dobry film. Jednak podejrzewam, że zakulisowy bałagan, jakim była produkcja widowiska, sprawił, że nie dało się w niej niczego naprawić.