Road House – UFC na Florydzie [RECENZJA]

Na platformie Prime Video zadebiutował film Road House, remake produkcji Wykidajło z lat 80. Oceniam jak wypadł nowy akcyjniak.

Road House
fot. MGM/Amazon

“Road House”, czyli remake klasyka z 1989 roku z Patrickiem Swayze w roli głównej, to film, którego nikt nie chciał, ale wszyscy potrzebowali. Nie widziałem bowiem w ostatnich latach produkcji, która tak dobrze oddawałaby ducha klasycznych akcyjniaków z ery VHS-ów niż zrobił to nowy film Douga Limana. Na papierze projekt nie ma niczego, co mogłoby sprawić, aby produkcja platformy Prime Video zawojowała kinowe sale. Jednak koniec końców otrzymujemy coś, co się nadzwyczaj dobrze ogląda, bo po prostu stanowi kawał niezobowiązującej, czasem bardzo czerstwej, ale dającej frajdę rozrywki. Już sam bohater produkcji to klasyczny wzór protagonisty z filmów lat 80. Były zawodnik UFC, który mało mówi, ale dużo robi (szczególnie pięściami). Szorstki i bezlitosny, ale przy okazji z gołębim sercem. Dalton, bo tak się nazywa nasz uliczny wojownik, trafia do miasteczka na Florydzie, gdzie ma bronić baru przed oprychami. Szybko okazuje się, że cała sprawa jest związana z większą intrygą.

Powyższy opis brzmi jak 80 procent fabuł akcyjniaków z ostatnich 40 lat. I nie da się ukryć, że sama główna intryga jest zbudowana na wielu sztampowych elementach. Umówmy się, tak naprawdę nie o fabułę chodzi w omawianym filmie. Ba, twórcy nawet w pewnym momencie zapominają o głównej intrydze i płyną z wiatrem. Mam wrażenie, że taki był sposób na planie. Mamy początek sceny, jej koniec, a co między tym się zdarzy, tego nie wie nikt. I rzeczywiście w niektórych momentach “Road House” tak wygląda, jako niedopracowany projekt ambitnego scenarzysty. Teksty rzucane przez głównego bohatera i jego przeciwnika brzmią sucho, a niektóre elementy historii są pisane na dobre słowo. Ale w zaproponowanej przez twórców konwencji to wszystko, o dziwo, jak najbardziej pasuje. Czerstwe żarty są podawane w punkt i potrafią sprawić uśmiech na twarzy widza, a sekwencje akcji przykrywają wszystkie mankamenty produkcji.

Jak już wspomniałem o sekwencjach akcji, to nie ma ich za wiele w produkcji, ale gdy już mamy z nimi do czynienia na ekranie to robią ogromne wrażenie. I mam na myśli głównie sceny walki, bo te są naprawdę dobrze nakręcone, z dbałością o szczegóły. Spece od nich w pełni wykorzystali fakt, że na planie mają byłego mistrza UFC, Conora McGregora i dopieścili choreografie pojedynków. Każda sekwencja robi wrażenie i chce się ją oglądać kilka razy. Ja sam cofałem sobie playera Prime Video, żeby zobaczyć jeszcze raz potyczki między Knoxem granym przez McGregora z Daltonem, w którego wcielił się Jake Gyllenhaal. Było wiadomo, że były mistrz UFC sprawdzi się w wspomnianych sekwencjach, ale ogromne słowa uznania należą się Gyllenhaalowi, który wykonał kawał ogromnej roboty przy scenach walki. Widać, że popracował z kaskaderami, ponieważ w scenach akcji gołym okiem można dostrzec, że to sam aktor bił się na ekranie.

Jeśli chodzi o głównego bohatera, to Jake Gyllenhaal bardzo dobrze wszedł w buty swojej postaci. Aktor tym razem doskonale operuje pozornym spokojem Daltona. Gyllenhaal znakomicie połączył w swojej kreacji minimum aktorskich środków z ogromną pracą fizyczną, jaką musiał wykonać przy produkcji. Tak powstał bohater, któremu się kibicuje i chce się patrzeć jak leje po mordach kolejnych zbirów. Chociaż nie ukrywam, że chciałbym w produkcji zobaczyć trochę bardziej rozbudowany wątek przeszłości Daltona, tego jak stał się tym, kim jest na początku filmu. Conor McGregor natomiast gra w produkcji po prostu Conora McGregora. Kto zna fightera z jego występów w UFC, ten zaraz zobaczy jego aktorskie zagrania choćby z konferencji federacji. Jego Knox jest przerysowany do granic możliwości, niczym postać z kreskówki Looney Tunes, jednak w zaproponowanej w filmie konwencji, akurat taki rodzaj złola sprawdza się znakomicie.

Mam natomiast problem z innymi postaciami na drugim planie. Przede wszystkim brakuje w filmie Danieli Melchior. W pewnym momencie gra po prostu damę w opałach, gdzie na początku filmu jej postać miała o wiele lepszy potencjał. Melchior potrafi dobrze grać i w tym wypadku upatruje winę w scenariuszu. To samo tyczy się Billy’ego Magnussena. Podczas gdy Conor McGregor sprawdza się w przerysowanej konwencji, to w przypadku Magnussena nic nie działa jak należy. To wszystko wygląda tak, jakby aktor nie mógł się zdecydować czy chce być demonicznym antagonistą czy przesadzonym, zabawnym złolem, na granicy parodii. Koniec końców to postać, którą szybko zapomina się po seansie.

“Road House” to film, który ma sporo mankamentów, głównie na poziomie scenariusza. Jednak w wypadku tej produkcji to nie przeszkadza, bo to po prostu kawał dobrej rozrywki, pełnej mordobicia, z ciekawym głównym bohaterem. Polecam.

Ocena:
Podziel się

DODAJ KOMENTARZ


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

secretcats.pl - tworzenie stron internetowych