Thunderbolts* – Parszywa szóstka [RECENZJA]

Thunderbolts* to nowy film MCU, który tym razem bierze na tapet ekipę antybohaterów. Oceniam produkcję bezspoilerowo.

Thunderbolts*
fot. Marvel Studios

MCU nie miało lekko w ostatnich latach. Po wielkich sukcesach zaczęto bowiem stosować zasadę przewagi ilości nad jakością i do kin wchodziły mierne projekty jak choćby Thor: Miłość i grom, Marvels czy Ant-Man i Osa: Kwantomania. Dlatego filmy Kinowego Uniwersum Marvela zaczęły się kojarzyć z bylejakością. Czekałem na widowisko, które przywróci dawny blask MCU. Po wyjściu z kina z seansu Thunderbolts* mogę w końcu napisać, że się doczekałem. Jest to zdecydowanie powrót do bardzo dobrych korzeni świata. Przede wszystkim w filmie w reżyserii Jake’a Schreiera widać ogromne serce do całego uniwersum, bohaterów i historii. Są emocje, jest rozrywka, wszystko w odpowiednich proporcjach.

Przede wszystkim w czasie oglądania Thunderbolts* miałem takie samo uczucie jak podczas seansu ostatniego Legionu samobójców. Zastanawiałem się czy zebranie drugo- albo nawet trzecioligowych postaci z uniwersum może sprawić czy zżyje się z nimi. Bardzo szybko okazało się, że tak się stało. Zorientowałem się, że zależy mi na tych bohaterach i kibicuje im, aby odnieśli sukces i przeżyli. To jest najważniejsze w blockbusterowym kinie z dużą ilością postaci. Jeśli widz nie złapie z nimi więzi, to po prostu będzie się męczył przez te dwie godziny przeznaczone na seans. Na szczęście w Thunderbolts*, dzięki również świetnej grze aktorskiej, bardzo szybko dało się wciągnąć w świat ekranowych bohaterów i darzyć ich najzwyczajniejszą sympatią. Nawet taki Walker, którego nie polubiłem w jego debiucie w MCU, w tym wypadku otrzymał ciekawe, emocjonalne zaplecze w swojej historii. Nadal jest złamasem, ale którego dało się polubić.

Bardzo dobra ekranowa chemia aktorskiej ekipy przekłada się na to, że nawet przymykałem oczy na niektóre fabularne głupotki, które pojawiły się w produkcji. Sama fabuła nie jest jakaś wymyślna. Ot po prostu standardowa historia o odkupieniu i walce z ponadnaturalnym zagrożeniem. Jednak przez wątki poszczególnych bohaterów (a raczej antybohaterów) i świetnie rozwinięte relacje między nimi mógłbym oglądać nawet jak tytułowa drużyna sprząta byłą Avengers Tower, a podejrzewam, że nadal dobrze bawiłbym się na takim seansie. Świetnie, że twórcy nie poszli tylko w efekciarstwo, które miałoby przykryć ludzki czynnik, co zdarzało się w wielu ostatnich projektach MCU. W tym wypadku na postaciach oparto całą historię, co wyszło tylko na dobre dla opowieści. Oczywiście mamy do czynienia z kilkoma świetnymi, widowiskowymi scenami akcji, jak choćby pierwsze spotkanie naszych antybohaterów, ale już finał poszedł w bardziej emocjonalne rejony, co bardzo przypadło mi do gustu.

Szkoda, że Taskmaster w wykonaniu Olgi Kurylenko nie dostał więcej czasu ekranowego, bo jedynie w tej postaci widzę zmarnowany potencjał. Mam wrażenie, że po prostu nie było pomysłu na antagonistkę z Czarnej Wdowy, więc nie było sensu, aby dodawać postać do fabuły. Natomiast w przypadku innych bohaterów wypadają oni znakomicie. W końcu złapałem jakąś więź z Ghost. W swoim poprzednim występie była ona raczej nudnym i generycznym czarnym charakterem, choć próbowano dać jej ciekawy wątek osobisty. Występ Hannah John-Kamen jest idealnym przykładem na to, że nie trzeba na siłę wrzucać elementów, które miałyby sprawić, że spojrzymy na daną postać przychylnym okiem. Wystarczy za pomocą kilku zdań wpleść ich historię mimochodem i dać się rozwijać postaciom z biegiem fabuły. To samo sprawdza się w przypadku Wyatta Russella w roli Walkera/US Agenta. Natomiast Lewis Pullman stanowi rodzaj bardzo ciekawego bohatera/złoczyńcy. Jego wątek został naprawdę nieźle napisany, ma silny ładunek emocjonalny, przez co wchodzimy w jego opowieść z wszelkimi jej blaskami i cieniami (nawet dosłownie).

Thunderbolts*
fot. Marvel Studios

Bucky, Yelena i Red Guardian to postacie, których historie już bardzo dobrze poznaliśmy w MCU. Pierwszy z nich jest w omawianym filmie niczym marvelowski James Bond i Terminator w jednym. Sebastian Stan pokazuje się w produkcji jak twardziel z akcyjniaków z lat 80., co oczywiście w wypadku Thunderbolts* jest ogromnym plusem. David Harbour nadal sprawdza się jako comic relief w historii. Tu rzuci żartem, tam wywoła cringe’ową sytuację, wszystko cały czas działa. Do tego jego relacja z Yeleną to świetny wątek, który przypomina nieco więź Hoppera i Eleven w Stranger Things. Natomiast największą perełką recenzowanego filmu jest Florence Pugh. Yelena w jej wykonaniu skradła już moje serce przy występie w Czarnej Wdowie. Jednak w tym wypadku bagaż emocjonalny, jaki wniosła do historii, jest niesamowity. Pugh dodała kolejne warstwy do swojej kreacji. Yelena w nowym filmie to postać, z którą można konie kraść, pożartować i skopać kilka tyłków. Wielowymiarowa, znakomita bohaterka, którą po prostu się lubi.

Thunderbolts* to powiew świeżości w zatęchłym nieco MCU. To zabawna, chwytająca za serce historia, która w odpowiednich proporcjach łączy rozrywkę z czymś bardziej emocjonalnym. Jak najbardziej polecam.

Ocena:
Podziel się

DODAJ KOMENTARZ


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

secretcats.pl - tworzenie stron internetowych