Widowisko “Aquaman i Zaginione Królestwo” miało godnie pożegnać DCEU, które za chwilę zastąpi DCU. Już zakulisowe doniesienia sugerowały, że nie będzie to produkcja godna uwagi widza. Nie czekałem na ten film, ale po cichu miałem nadzieję, że przynajmniej będzie dobrą, prostą rozrywką. No nie. Nowa produkcja o losach Aquamana to właśnie rodzaj filmu, przez który kino superbohaterskie znajduje w Hollywood masę przeciwników. Zacznijmy od scenariusza. A właściwie jego braku. Wszystko wygląda tak, jakby skrypt był pisany na kolanie, a potem jeszcze na tym samym kolanie kilka razy przekreślany i zmieniany. Cała historia jest schematyczna do granic możliwości, pełna luk fabularnych i po prostu głupich rozwiązań. Dobrym przykładem tego ostatniego jest finał, którego oczywiście nie zdradzę. Jednak wyjawię tylko, że pewien moment, w zamierzeniu scenarzystów pełen superbohaterskiej chwały, był po prostu śmieszny, i to nie w ten dobry sposób.
Do tego należy dodać bardzo słabe elementy komediowe, których dostajemy sporo w produkcji. Niestety zamiast rozładowywać mroczniejszą atmosferę, raczej bardziej żenują. Podejrzewam, że powstały one już na etapie dokrętek, żeby cała historia nie była tak podniosła. Niestety scenarzyści za bardzo nie postarali się z żartami i gagami. Raczej miałem ciary żenady niż szczery uśmiech na twarzy. Chyba najgorszym momentem była sekwencja, w której Arthur namawia Orma do zjedzenia pewnego specjału. Nie takie rzeczy chce się oglądać. Jednak chyba najsłabszym elementem scenariusza jest fakt, że bardzo marnuje postacie. Jeszcze Jason Momoa broni się jako tytułowy heros, ale to wynika po prostu z charyzmy aktora, nie dobrze napisanego bohatera. Na plus jeszcze można dać drugi akt ze względu na całkiem niezłe rozwinięcie braterskiej relacji Aquamana i Orma. Gdyby reszta filmu była taka jak ten fragment mógłbym nawet dać dwa “oczka” wyżej. Niestety tak nie będzie.
Ale wracając do marnowania postaci. Rozumiem, że zakulisowe zawirowania z Amber Heard sprawiły, że jej rola Mery została wyrzucona na drugi plan. Jednak po obejrzeniu filmu mam nieodparte wrażenie, że jednak trzeba było zrobić zmianę aktorki i rozszerzyć wątek Mery. Jej relacja z Arthurem była jednym z ciekawszych elementów poprzedniego filmu. Niestety w wypadku najnowszej odsłony Mera jest postacią całkowicie bezbarwną. W pewnym momencie po prostu zapomniałem, że jest w produkcji. Główny antagonista filmu, czyli Black Manta to kolejny przykład zmarnowanego potencjału. Na początku filmu jego motywacja jest zrozumiała, jednak później scenarzyści robią z nim jedną z najgorszych rzeczy, jaką można zrobić z czarnym charakterem. Staje się zły, tylko dla samego bycia złym. Jest w nim pustka, traci wszystkie cechy, które stanowiły, że był ciekawym złolem. A już zakończenie jego wątku, to jakaś katastrofa. Można stwierdzić, że w produkcji z postaci tak naprawdę bronią się tylko Aquaman i Orm.
Problemem Wana w omawianym filmie jest to, że nie ma on całkowicie pomysłu, jak poprowadzić opowieść oraz swoich aktorów. A jak to często bywa w przypadku dużych blockbusterów, jak nie masz dobrej historii, to trzeba ją przykryć widowiskowymi efektami. Niestety CGI występujące w produkcji bardziej razi niż zachwyca, bo miejscami jest słabo zrealizowane. W trzecim akcie mam wrażenie, że Wan inspirował się Władcą Pierścieni, jednak z marnym skutkiem. Nie za bardzo wiedział, jak zabrać się do finałowej bitwy. I tak otrzymaliśmy festiwal miernych efektów komputerowych. Nawet używając CGI trzeba pomyśleć, żeby wyszły dzięki nim ciekawe, wciągające sceny akcji. Nie wystarczy dużo wybuchów i barwnego tła. No i chyba Wan w przypadku drugiego Aquamana nie zrozumiał tej zasady.
“Aquaman i Zaginione Królestwo” to słabe pożegnanie widzów z DCEU. Właściwie film wypada z pamięci zaraz po wyjściu z kina. Zamiast ciekawej historii i dobrych scen akcji, mamy nieprzemyślany scenariusz, którego niedostatki stara się ukryć równie zła strona wizualna.