Indiana Jones i artefakt przeznaczenia – recenzja filmu

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia to film, który był zapowiadany jako pożegnanie Harrisona Forda z rolą kultowego archeologa. Oceniam bez spoilerów.

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia
fot. Lucasfilm/Disney

“Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” to last dance Harrisona Forda w roli Indy’ego. I tak twórcy produkcji postanowili pożegnać kultową postać z hukiem. Nasz bohater tym razem łączy siły ze swoją chrześnicą, Heleną, aby jeszcze raz zmierzyć się z nazistami (no bo z kim Indy może walczyć). Na drodze bohatera stanie były naukowiec Hitlera, Voller, który pragnie odnaleźć przedmiot stworzony przez Archimedesa. Wspomniany artefakt może kryć w sobie magiczną moc, która może zmienić bieg historii.

Mam wrażenie, że Harrison Ford po prostu wchodzi z biegu w buty Indiany Jonesa. Nie musi zbytnio przygotowywać się do roli, ponieważ już na wskroś zna swojego bohatera. I w filmie to widać, że aktor traktuje postać jak starego kumpla, do którego wpadł po latach. Niby długo się nie widzieli, ale wiedzą o sobie wszystko. Rozumieją się bez słów. Dlatego cały czas znakomicie ogląda się na ekranie, jak Ford żartuje, uderza w poważniejsze tony, czy wchodzi w mentorski sznyt dla bohaterki granej przez Phoebe Waller-Bridge. Bo sama aktorka również doskonale sprawdza się na ekranie. Bardzo podobało mi się jak została napisana bohaterka, jako obrotna, szelmowska oszustka, która poradzi sobie w każdej sytuacji. I Waller-Bridge potrafi wycisnąć ze swojej kreacji maksimum. Jednak najlepiej prezentuje się chemia między nią a Fordem. To pięknie pokazana, przedziwna relacja. Mimo ogromu akcji jest bowiem czas w historii, aby odetchnąć i dać przestrzeń dla jej rozwoju. Za to plus dla pisarzy. I dlatego chętnie zobaczyłbym kolejne ich wspólne przygody na ekranie.

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia – zdjęcia

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

fot. Lucasfilm/Disney

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

fot. Lucasfilm/Disney

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

fot. Lucasfilm/Disney

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

fot. Lucasfilm/Disney

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

fot. Lucasfilm/Disney

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia Indiana Jones i artefakt przeznaczenia Indiana Jones i artefakt przeznaczenia Indiana Jones i artefakt przeznaczenia Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

Jednak paradoksalnie największym mankamentem produkcji Jamesa Mangolda jest właśnie scenariusz. Sama fabuła nie jest za bardzo skomplikowana. Oto mamy dokładnie to, co w poprzednich częściach. Czyli Indy wyrusza na poszukiwanie tajemniczego artefaktu z wielką mocą, którego szukają również naziści. Brzmi znajomo? No bo jest to sprawdzona formuła, która działała w poprzednich filmach, więc zwycięskiego składu się nie zmienia (chociaż po “Królestwie kryształowej czaszki” można mieć inne zdanie). Jednak w pierwszych dwóch aktach pod względem widowiskowości i rozrywki jaką daje film Mangolda, produkcja staje na wysokości zadania. Ja bawiłem się dobrze obserwując kolejne wyczyny Indy’ego i Heleny, od Nowego Jorku po Maroko i Sycylię. I gdy produkcja reprezentuje sobą czyste kino nowej przygody, pełne rozrywki na każdym kroku, to wszystko jest na swoim miejscu. Problem pojawia się gdy dochodzimy do fabularnego clue w trzecim akcie. Wówczas dostajemy przekombinowaną, absurdalną historię, w której otrzymujemy klasyczny przerost formy nad treścią. Chciano zakończyć z przytupem, a wyszła lekka autoparodia przygód Indy’ego. Nie o takiego Jonesa nic nie robiłem.

Nowy film o legendarnym archeologu to swoisty fanserwis dla znawców serii. Mamy zatem żarty o wężach, Sallaha i kilka innych odniesień do cyklu. Nawet sam czarny charakter został zbudowany według klasycznego, jonesowego sznytu, czyli nazista, który za pomocą magicznego artefaktu pragnie zwyciężyć w konflikcie (który na dobrą sprawę już się zakończył). Nie ma w tym nic złego i w wielu miejscach fanserwis został podany poprawnie. Niestety jeśli chodzi o wspomniany czarny charakter, czyli Vollera, to już bardziej sztampowego antagonisty nie dało się napisać. Gdyby nie Mads Mikkelsen, który swoją charyzmą potrafi wyciągnąć coś ciekawego z postaci, nasz złoczyńca byłby do zapomnienia zaraz po zakończeniu seansu. Miejscami jest bowiem rodzajem dziwnego diabła wyskakującego z pudełka, akurat gdy reszta bohaterów robi coś ważnego. Dlatego Vollera ratuje aktor, który się w niego wciela, bo pod względem scenopisarskim mamy gruz.

Ostatni rozdział przygód Indiany Jonesa dowozi pod względem rozrywki i widowiskowości. Również Harrison Ford nadal daje radę i dzielnie wspiera go Phoebe Waller-Bridge. Produkcja nie jest pozbawiona wad, głównie w płaszczyźnie fabularnej. Jednak mimo wszystko da się dobrze bawić na seansie.

Rating
Podziel się

DODAJ KOMENTARZ


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

secretcats.pl - tworzenie stron internetowych