David Leitch, reżyser filmu “Kaskader”, zdobywał hollywoodzkie szlify pracując na planach wielkich widowisk kinowych właśnie jako tytułowy spec od najgroźniejszych wyczynów filmowych. Nic więc dziwnego, że w końcu postanowił oddać hołd swojej profesji. A jak już robić laurkę, to na pełnej. Tak właśnie świat otrzymał omawianą produkcję, film, o którym nie wiedzieliśmy, że go potrzebujemy. Przede wszystkim nowa komedia akcji Leitcha to znakomity, zrealizowany z lekkością i humorem list miłosny do zawodu kaskadera. Sama profesja być może w tym momencie jest trochę traktowana po macoszemu w Hollywood (o czym świadczy choćby brak oscarowej kategorii dla kaskaderów). Natomiast Leitch oddał swoich kolegom i koleżankom należyty szacunek. Dlatego “Kaskader” przede wszystkim wygrywa ogromnym sercem, jakie twórcy włożyli w produkcję. Widać to w każdej najmniejszej scenie. Być może w tym roku nie widziałem filmu, z którego bije taka radość tworzenia kina i przede wszystkim, bawienia się nim. Dlatego omawiana produkcja broni się zarówno jako laurka dla kaskaderów, jak i po prostu całkiem sprawnie zrobiona, dająca dużo frajdy komedia akcji, którą z uśmiechem można obejrzeć z popcornem w ręku w kinie.
Jednak żeby nie było, że od początku słodzę produkcji, to “Kaskader” ma sporo wad. Głównie występują one w sferze scenariusza. Intryga jest niezwykle prosta, wręcz miejscami zlepiona na dobre słowo. Właściwie już w pierwszych dwudziestu minutach filmu można domyślić się, kto jest wielkim złym całej produkcji. Nie ma żadnego momentu, który mógłby zaskoczyć. Sam główny twist fabularny jest źle poprowadzony. Historia wydaje się służyć jako przerywniki, które mają za zadanie poprowadzić opowieść od jednej sceny akcji do drugiej. Jednak nie zmienia to faktu, że wszystkie sekwencje podpalania, pościgów, walk czy strzelanin, to realizacyjne majstersztyki najwyższej próby. Widać ogrom pracy włożony przez ekipę kaskaderów w filmie. Przede wszystkim jednak sceny akcji mają uzasadnienie w historii, nie są wrzucone na siłę i najważniejsze, zachwycają i dają wiele radości widzom. Dlatego mimo, że scenariusz niedomaga (a raczej jest zmontowany z różnych klisz i przewidywalnych tropów), to pod względem akcji “Kaskader” nadrabia niedostatki fabularne.
Jednak sama produkcja mimo braków w historii, stanowi bardzo ciekawy meta-komentarz na temat całej, hollywoodzkiej branży filmowej, tworzenia nastawionych na sukces kasowy blockbusterów czy wielkiego ego gwiazd filmowych. Leitch z dobrą dawką humorystycznej energii wbija szpilki w hollywoodzkie środowisko. Jednak przy tym robi to ze smakiem i zwykle nie przekracza granicy (chociaż jeden żart może podzielić publiczność). “Kaskader” jest naszpikowany odniesieniami i easter eggami związanymi z popkulturą, których odkrywanie samo w sobie stanowi frajdę. Leitch doskonale wykorzystuje je, aby opowiadać o szalonym, czasami bardzo dziwnym i wyczerpującym procesie tworzenia produkcji, która zachwyci widzów. Dlatego omawiany film stanowi ciekawe, nawet pokusiłbym się o stwierdzenie, że świeże, satyryczne spojrzenie na pełne blichtru środowisko. Jednak Leitch robi to na swój sposób, wchodzi z buta za kulisy planu filmowego, podnosi poziom szaleństwa i dziwności do granic możliwości i tylko patrzy jak widz z uśmiechem na ustach będzie patrzył, jak to wszystko tonie w setkach wybuchów i pocisków.
Jednak chyba najmocniejszym punktem produkcji jest dwójka głównych bohaterów grana przez Ryana Goslinga i Emily Blunt. Nasz aktorski duet przede wszystkim ma znakomitą, niepodrabialną ekranową chemię. To nawet przy niedostatkach w scenariuszu sprawia, że idziemy za nimi w ogień (czasem nawet dosłownie). Gosling jest w znakomitej formie. W “Kaskaderze” świetnie łączy w swojej postaci dwie strony aktorskiego rzemiosła. Bardzo dobrze sprawdza się w scenach akcji, ale również wnosi sporą dawkę komediowej energii. Natomiast Blunt stanowi dla niego świetny kontrapunkt, chociaż jeśli chodzi o aspekt humorystyczny również daje radę. Nawet dostaje od Leitcha moment, gdzie może popisać się w scenie akcji i robi to bardzo dobrze. Trochę szkoda jednak, że nie wszyscy członkowie obsady mogli zabłysnąć w produkcji. Jeszcze Winston Duke broni się jako kumple-kaskader Colta, który rzuci dobrym cytatem i skopie tyłki złolom. Jednak już Hannah Waddingham, Aaron Taylor-Johnson i Stephanie Hsu nie otrzymali za wiele materiału do tego, aby w pełni wykorzystać swój talent. Szczególnie szkoda mi tej ostatniej, ponieważ jej rola w filmie jest raczej trzecioplanowa, a można było wycisnąć z postaci coś więcej.
Koniec końców “Kaskader” to udany film, z którego bije miłość do kina i tytułowego zawodu. Zabawny, z bardzo dobrym duetem głównych bohaterów i świetnymi scenami akcji. W sam raz na popołudnie w kinie.