“Madame Web” już po pierwszym zwiastunie zapowiadała się na produkcję, która raczej nie zdobędzie serce fanów gatunku superhero. Nienawidzę oceniania filmów już po zwiastunach i również jako przesadny optymista łudziłem się, że coś z tego będzie. Niestety muszę przyznać tym razem rację sceptykom, którzy skreślili widowisko już po pierwszych zapowiedziach. Przede wszystkim historia, jaką mają do opowiedzenia twórcy nie trzyma się kupy. Jest w niej więcej niedomówień niż konkretów, które mogłyby napędzić opowieść. Zdarzają się sytuacje, w których logika jest utrzymywana tak naprawdę na dobre słowo. Do tego należy dodać pełno głupotek fabularnych (na czele z jedną z finałowych scen zaznaczających przemianę Cassandry w Madame Web), które sprawiały, że zacząłem zastanawiać się jak włodarze z Sony mogli puścić omawianą produkcję do kin. Niestety nie da się ukryć, jakby cała historia była niedokończona, coś na zasadzie pilotowego odcinka serialu, który ma wypełnić punkty ekspozycji.
Właściwie to można nawet porównać nowy film Sony do projektu, nad którym musi popracować jeszcze kilka działów, a szczególnie ten od kostiumów i efektów specjalnych. Być może tylko ja miałem takie wrażenie, ale w czasie oglądania wspomniane elementy sprawiły, że czułem się jakbym oglądał jakąś budżetową produkcję stacji The CW z Arrowverse (nie obrażając Arrowverse). W żadnym momencie bowiem nie przyszło mi do głowy, że oglądam na ekranie widowisko za wiele milionów dolarów. Cały czas zastanawiam się jak twórcy produkcji mogli wprowadzić tak tandetne elementy do projektu, który według szacunków kosztował 80 mln dolarów. Nie pomaga w tym fakt, że scenarzyści potraktowali film za bardzo serio. Dlatego wiele dialogów jest pozornie podniosłych i pełnych patosu. Koniec końców stają się niezamierzenie śmieszne (i to nie w tym dobrym kontekście). Natomiast tam, gdzie przydałby się jakiś żart na rozładowanie atmosfery twórcy wsadzają raczej kiepskie próby humorystyczne.
Jednak największym minusem całej produkcji jest poziom marnotrawienia ekranowych talentów. Dakota Johnson, Sydney Sweeney, Isabela Merced, Adam Scott czy Tahar Rahim już wiele razy udowodnili, że grać potrafią i to w pewnych przypadkach znakomicie. Jeszcze Johnson wypada całkiem nieźle, ale to już tylko dzięki swoim umiejętnościom, bo scenariusz nie pozwala jej błyszczeć. Natomiast w przypadku trzech pozostałych głównych bohaterek scenarzystom powinno postawić się jakieś zarzuty. Nie wiem, może dać im karę bana na hollywoodzkie projekty na kilka lat. Postacie Sweeney, Merced i Celeste O’Connor zostały sprowadzone do stereotypów znanych z wielu seriali młodzieżowych. Mamy zatem buntowniczkę, mądralę oraz cichą, spokojną szarą myszkę. Nie ma w bohaterkach nic, co mogłoby sprawić, że zostałyby z nami na dłużej po seansie. Są kliszami innych, o wiele ciekawszych postaci. Nie mogłem patrzeć, jak ich talent jest marnowany.
To samo tyczy się również głównego złoczyńcy produkcji. Ezekiel Sims to postać wycięta z podręcznika “Jak napisać standardowego złoczyńcę komiksowych filmów”. Jeszcze na początku jego motywacje wydawały mi się ciekawe. Niestety później sedno jego działań gdzieś zniknęło, robiąc z niego wyskakującego z różnych stron potworka czającego się w cieniu. Sims miał ogromny potencjał, aby nie być jednowymiarowym złolem, których w komiksowych filmach dostaliśmy już na pęczki. Niestety bardzo szybko okazało się, że twórcy nie mieli chyba pomysłu jak poprowadzić jego wątek. Najgorsze ekranowe czarne charaktery to takie, które są złe, bo są złe. I Sims w pewnym momencie produkcji taki się staje. Nie otrzymujemy bowiem żadnego elementu, który miałby pokazać Ezekiela jako złożonego antagonistę.
“Madame Web” spokojnie może przybić sobie piątkę z “Aquamanem i Zaginionym Królestwem”. To również podobny poziom wyprania z wszelkich elementów, które mogłyby sprawić, że widz zostałby pochłonięty przez historię.