Nowe “Miasteczko Salem” borykało się po drodze do swojej premiery z wieloma problemami. Głównie wynikały one z najprawdopodobniej braku wiary ze strony Warner Bros w projekt. Studio najpierw usunęło film z grafiku kinowych premier. Jednak w końcu zdecydowano, że horror, który wspierał sam autor literackiego oryginału, Stephen King, trafi prosto na platformę Max. Fani, którzy czekali na produkcję, mogli zatem odetchnąć z ulgą. Oczywiście pozostała niepewność o jakość samego projektu, ale po obejrzeniu mogę was uspokoić, jest dobrze. Dlatego bardzo dziwi mnie, że Warner nie zdecydował się wrzucić filmu do kin w okresie halloweenowym, w którym spokojnie mógłby być hitem, ponieważ za dobrym fundamentem w postaci powieści idzie również realizacyjna i scenopisarska jakość, choć z pewnymi mankamentami (ale o tym za chwilę).
Przede wszystkim “Miasteczko Salem” naprawdę straszy i potrafi przerazić w niektórych momentach. Jako ogromny fan literackiego oryginału byłem ciekaw, jak na ekranie zostaną rozwiązane pod względem realizacyjnym pewne kultowe sekwencje z kart powieści. Koniec końców ikoniczna scena z chłopcem za oknem czy z udziałem jednego z wampirów w domu nauczyciela Burke’a wypadły bardzo dobrze pod względem sposobu straszenia widza czy stopniowania napięcia. Reżyser Gary Dauberman daje nam kilka przewidywalnych jumpscare’ów, które nie zadziałały jak powinny, ale również wykazuje się ze swoją ekipą kreatywnością, jeśli chodzi o pewne pomysły realizacyjne. Widać to choćby w jednej ze scen na cmentarzu. Zresztą całe miasteczko w nowym filmie bije swoją aurą tajemnicy i grozy. Bardzo dobrym pomysłem było przeniesienie akcji do lat 70. To nadaje dodatkowego, niepowtarzalnego klimatu historii, co jest tylko wartością dodatnią filmu.
Widać, że Dauberman nabierał szlifów i zjadł zęby na tworzeniu horrorów (między innymi dyptyku “To”), ponieważ potrafi sprawić (z kilkoma pudłami), aby widz poczuł gęsią skórkę. Można to dostrzec nie tylko w realizacji, ale między innymi w designie wampirów w produkcji. Wspomniane monstra powstały w popkulturze, aby przerażać widza i Dauberman wziął to sobie do serca tworząc klasyczny wizerunek krwiopijców idący w stronę dzikich bestii, nie romantycznych postaci. Jestem pewien, gdy pierwszy raz zobaczycie na ekranie Kurta Barlowa w całej jego okazałości, to charakteryzacja zrobi na was wrażenie lub po prostu przerazi mniej obeznanych z horrorami widzów.
Jeśli chodzi o aktorską stronę produkcji, to jest ona dobra, chociaż nie da się ukryć, że w filmie trafią się zmarnowane talenty. Przykładem takiego jest Pilou Asbæk w roli Richarda Strakera. To świetny czarny charakter na papierze, jednak w omawianym filmie nie wykorzystano nawet 50 procent jego potencjału. Wybór Lewisa Pullmana jako Bena Mearsa i Makenzie Leigh jako Susan Norton to całkiem niezły strzał. Aktorzy dobrze wchodzą w swoje role i potrafią stworzyć kreacje, które sprawiają, że kibicujemy im w ich zmaganiach. Jednak zabrakło mi może dwudziestu dodatkowych minut produkcji, aby rozbudować na ekranie wątek ich relacji. Nie wybrzmiał on do końca, przez to jedna z ważnych scen kulminacyjnych nie miała emocjonalnego ładunku. Zresztą była to jedna z niepotrzebnych zmian względem powieści.
W filmie show natomiast kradnie przede wszystkim Jordan Preston Carter jako Mark, ale dotrzymuje mu kroku również Bill Camp. Panowie stworzyli godne zapamiętania, pełne charyzmy kreacje. Doskonale również obserwuje się jak na ekranie działa nasza drużyna “łowców wampirów”. Podobało mi się, że Dauberman zadbał o to, aby pokazać ich nie jako ludzi, którym wszystko wychodzi, tylko właśnie tych nieopierzonych, trochę przestraszonych i zagubionych mieszkańców, którzy muszą zmierzyć się z nieznanym. Dlatego zadziałały pewne zmiany, które zostały wprowadzone w stosunku do książki. Zdarzyło się kilka nietrafionych, ale dla przykładu trzeci akt podobał mi się bardziej niż w powieści. Miał on swoją dramaturgię i grozę podszytą akcją. Dlatego koniec końców śmiało mogę polecić nowe “Miasteczko Salem”, które stanowi dobry przykład klasycznego horroru, ale podszytego nowoczesnym podejściem. Szkoda tylko, że nie zobaczę tego na dużym ekranie, bo podejrzewam, że efekt byłby bardzo dobry.